[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie? Co, bladolicy przyjacielu? Cóż takiego potrafisz?
W moim rodzinnym miasteczku, cichym i sennym, mam reputację kuglarza
i filozofa odparł spokojnie Elryk.
No, co, sir, ale przecież nie byłbyś częścią takiej kompanii, gdybyś był
tylko kuglarzem i filozofem. Czy twoja filozofia nosi w sobie coś szczególnego?
Powiedziałbym, że jest dość niekonwencjonalna.
Tak czy inaczej, sir, mniejsza z tym. Macie konie. Zapraszam do środka.
Witajcie w Trollon. Chyba wszyscy odnajdziecie tu bratnie dusze. Mieszkańcy
Trollon uchodzą za nieco dziwny ludek! zaśmiał się pogodnie.
Poprowadził ich wokół krawędzi platformy ku wnętrzu tak mrocznemu, że
w mdłym blasku lamp widać było jedynie kształty sugerujące, iż znalezli się
w wielkiej stajni, której długie przegrody niknęły w oddali. Elryk wyczuł woń
koni i ludzkiego potu. Gdy minęli centralną nawę, w dole ukazały się błyszczą-
ce grzbiety mężczyzn, kobiet i wyrostków wpierających się w drągi i cal po calu
pchających cały pojazd. Gdzie indziej jeszcze pracowały ciężko kopytami konie
ciągnące liny przymocowane do belek u stropu.
55
Zostawcie wierzchowce temu chłopakowi powiedział Amarine Goodo-
ol, wskazując na obszarpanego młodzieńca, który niezwłocznie wyciągnął dłoń
po monetę i uśmiechnął się radośnie, zauważając nominał tego, co otrzymał.
Da wam pokwitowanie i tak dalej. Dobrze wam tu będzie przynajmniej przez kil-
ka sezonów, a jak się uda, to może nawet zostaniecie na dobre, jak ja. Oczywiście
obniżył głos wstępując na drewniane schody mamy tu wszyscy też pewne
obowiązki i zasady, których trzeba przestrzegać.
Długie, spiralne schody doprowadziły ich na samą górę platformy. Wyszli na
wąską uliczkę. Ludzie wyglądali obojętnie z okien, rozmawiali. Widok był cał-
kiem zwyczajny i jakże kontrastujący z tym, co działo się w dole.
Czy ci ludzie pod nami, to niewolnicy? zaciekawił się Wheldrake.
Niewolnicy?! Skądże! Wszyscy są wolnymi Cyganami, jak ja sam. Wolno
im wędrować drogami, które biegną przez świat, oddychać powietrzem swobody.
Są kolejną zmianą przy urządzeniach marszowych. Większość z nas spędza tam
kawał swego życia. To obywatelski obowiązek, sir.
A jeśli ktoś nie ma ochoty go wypełniać? spytał cicho Elryk.
Ach, widzę panie, że naprawdę jesteś filozofem. Nie zastanawiałem się
nad tym, ale znajdą się w Trollon i tacy, którzy z przyjemnością podyskutują z to-
bą o tak abstrakcyjnych ideach. Poklepał Elryka przyjaznie po ramieniu.
Myślę, że jeden z moich przyjaciół chętnie pana pozna.
Dostatnie to miejsce, ten wasz Trollon. Poprzez przerwy w zabudowie
Róża spojrzała na inne wioski wokoło.
Cóż, staramy się zachować pewien standard życia, pani. Zajmę się teraz
waszymi kwitami.
Ale my nie mamy zamiaru sprzedawać naszych koni stwierdził Elryk.
Zamierzamy ruszyć w dalszą drogę i to jak się da najszybciej.
I ruszycie, panie. Co jak co, ale wędrówkę wszyscy tu mają we krwi. Ale
na razie musimy zaprzęgnąć wasze konie do pracy. Robimy tak, bo w przeciwnym
razie, sir zachichotał daleko byśmy nie zajechali, nieprawdaż?
Róża ponownie rzuciła Elrykowi uspokajające spojrzenie, ten jednak był coraz
bardziej niecierpliwy. Nie potrafił zapomnieć o żądaniu ojca i grozbie wiszącej
wciąż nad nimi oboma.
Z miłą chęcią skorzystamy z waszej gościnności oznajmiła dyploma-
tycznie Róża. Czy nikt prócz nas nie zawitał w ostatnich dniach do Trollon?
Jedziecie śladem waszych przyjaciół?
Może trzy siostry? podpytał Wheldrake.
Trzy siostry? Mężczyzna potrząsnął głową. Wiedziałbym, gdyby się
tu zjawiły. Nie, sir. Ale każę rozpytać w sąsiednich wioskach. Jeśli jesteście głod-
ni, to z radością was skredytuje. Mamy tu kilka wspaniałych restauracji.
Było widać, że Trollon nie cierpi biedy. Zwieżo odmalowane, przeszklone,
z nieprawdopodobnie wręcz czystymi ulicami.
56
Wygląda na to, że wszelką nędzę i cierpienie usuwa się tu z widoku
wyszeptał Wheldrake. Szczęśliwy będę, mogąc stąd odjechać, książę.
To ostatnie może okazać się nieco trudne mruknęła Róża cicho, by go-
spodarz jej nie usłyszał. Kto wie, czy nie zamierzają zrobić z nas niewolników
na podobieństwo tych nieszczęsnych istot na dole.
Jedno wiem powiedział Elryk a to tyle, że nie zamierzają od razu
zapędzić nas do roboty. Ale bez wątpienia mają jakieś plany co do naszych koni,
a pewnie i nas samych. Nie zamierzam zostawać tu ani chwilę dłużej, niż trzeba
na zasięgnięcie informacji. Nie zbywa mi na czasie. Z wolna wracała mu jego
dawna arogancja i niecierpliwość.
Próbował je wyciszyć, ostatecznie to one właśnie odmieniły tragicznie jego
życie. Nie cierpiał balastu swej krwi szlachetnej, czarów, uzależnienia od runicz-
nego miecza czy leków. Gdy Amarine Goodool przyprowadził ich na wioskowy
rynek (pełen sklepów i zajazdów, przy czym wszystkie budynki były bardzo sta-
re), gdzie czekał na nich komitet powitalny, Elryk był już spokojniejszy, mniej
przy tym wylewny, świadom kłamstw, hipokryzji i oszustw, z którymi przyjdzie
mu się zaraz zetknąć. Uśmiechał się wprawdzie, ale nie kryła się za tym gryma-
sem żadna wesołość.
Witamy, witamy zakrzyknął gość w zieleni z małą, spiczastą bródką
i w kapeluszu tak pokaznym, jak uniesiony na chwilę pokrowiec skrywający nor-
malnie nie tylko głowę osobnika, ale i z pół jego postaci. W imnieniu mędłców
Tłollon i mieszczan jego, witamy was z eee uuu ładością. Lub też, płostą mową
rzecz wyłażając, miejcie nas wszystkich od tej chwili za błaci swe i siostły. Nazy-
wam się Filigwip Nant i łeżysełuję tu przedstawienie teatłalne. . . Gdy ciągnął
tak dalej mowę powitalną, przedstawiając po kolei całą grupę ludzi o dziwnie
brzmiących imionach, dziwnej mowie i osobliwej cerze, Wheldrake zdawał sobie
coraz lepiej coś przypominać. . .
Zupełnie, jakbym widział Stowarzyszenie Miłośników Sztuk Pięknych
w Putney mruknął. Albo gorzej jeszcze, Kółko Poetyckie z Surbiton. Zda-
rzyło mi się, niezbyt chętnie zresztą, spotkać i jednych, i drugich. I nie tylko ich. . .
Najgorszy, jak pamiętam, był tam niejaki Ilkey. . . I mistrz zapadł w ponurą za-
dumę, a jego uśmiech stał się równie wymuszony, jak grymas księcia. W końcu
jednak postanowił otworzyć dziób pomiędzy prowincjonalnymi wierszokletami
i zaczął deklamować coś tak grafomańskiego, że z miejsca zaroiło się wokół niego
od pstrokato przystrojonych i wyperfumowanych wielbicieli. Zdobył wszystkich
przebojem.
Część jego blasku spłynęła również automatycznie na Różę i Elryka. Tak, wio-
ska była bogata i łaknęła wszystkich nowości.
Wiecie, jesteśmy tu w Trollon dość kosmopolityczni. Podobnie jak więk-
szość wiosek diddikojim (cha, cha), tak i ta zamieszkała jest głównie przez przy-
byszy z zewnątrz. Ja też nie jestem stąd. Urodziłem się w innym wymiarze, w He-
57
eshigrowinaaz dokładnie. Znacie może to miejsce?
Ubrana w misterną perukę kobieta w średnim wieku złapała Elryka za ramię.
Jestem Parapha Foz. Mój mąż to Barraban Foz, rzecz jasna. Czy to nie
nudne?
Mam wrażenie powiedziała Róża, również otoczona wianuszkiem en-
tuzjastów jej urody że oto spotkała nas najcięższa próba ze wszystkich prze-
szkód, jaki trafić mogą się w podróży. . .
Elrykowi wydało się, że dziewczyna jest jednak rozbawiona, zarówno sytuacją
jak i, poniekąd, wyrazem twarzy albinosa.
Z pełną wdzięku ironią Elryk podjął wyzwanie. Miejscowi zaprosili ich do
zabawy i skłonili do uczestnictwa w całym szeregu rytuałów, które Elrykowi były
zupełnie obce, mistrz Wheldrake czuł się jednak w tym wszystkim wyraznie jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]