They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiele, lecz Bóg mi Å›wiadkiem, byÅ‚aÅ› najbardziej niezwy­
kłą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem. Przez całe dwa
ostatnie lata próbowaÅ‚em zebrać siÄ™ na odwagÄ™ i powie­
dzieć ci raz jeszcze...
- Powiedz mi teraz - zawołała, stając na palcach. -
Zanim pojedziesz.
- Ach, Kitty - wymruczał, otaczając ją ramionami. -
Nie ma słów, tylko to...
Pocałował ją z całą tęsknotą i pożądaniem, jakie
w sobie nosił, jak człowiek, który czepia się raju, nim
odejdzie do piekła...
Wiedział teraz, że był szaleńcem, nie mówiąc jej
o swych uczuciach wtedy, kiedy jego los byÅ‚ tak niepew­
ny. Ale warto było, nawet jeśli te pocałunki miały słod-
ko-gorzki smak - mroczne, pospieszne i gorÄ…ce. MiaÅ‚ na­
dzieję, że odcisną się w jej duszy niezatartym piętnem:
głód mężczyzny, lecz również jego wyznanie wiary.
OdpÅ‚ynÄ…Å‚ ze wspomnieniem tego pocaÅ‚unku, zacho­
wując go głęboko w sercu. Kiedy wreszcie dogonił
przyjaciela w obozie w Lizbonie, to już nie był ten sam
Morgan. Ledwie go rozpoznał - pijany, niechlujny
i wÅ›ciekÅ‚y na caÅ‚y Å›wiat, rozwalony w tawernie z brud­
ną służącą na kolanie.
Morgan był wściekły, że Phillip zaciągnął się, aby
mieć go na oku. Powiedział mu, aby poszedł do diabła
224
razem ze swymi dobrymi intencjami. Kiedy Phillip wy­
jaÅ›niÅ‚, że obiecaÅ‚ to Kitty, Morgan posÅ‚aÅ‚ jÄ… mniej wiÄ™­
cej w tym samym kierunku. I wtedy Phillip go uderzył.
Skończyli, tarzając się w brudzie małej kantyny, i od
tamtej pory ledwie siÄ™ do siebie odzywali. Phillip zo­
stał następnie przydzielony do sztabu Wellingtona,
gdzie często głośno było o wyczynach Morgana; zdaje
się, że jego przyjaciel miał talent do żołnierki.
Phillip wiedział, że nie spełnił danej Kitty obietnicy,
ale może Opatrzność ostatecznie przyszÅ‚a mu z pomo­
cą. Dobry oficer nie narazi swych ludzi na śmierć bez
potrzeby, więc, wyjąwszy złą wolę Francuzów, można
było z pewnym prawdopodobieństwem przyjąć, że
Morgan wróci do siostry cały i zdrów.
Szkoda, że nie mógł tego samego powiedzieć o sobie.
Leżał teraz w ciemności, klnąc impuls, który pchnął
go do zaciÄ…gniÄ™cia siÄ™. SpeÅ‚niÅ‚ proÅ›bÄ™ Kitty, ale nie po­
myÅ›laÅ‚, jakie nastÄ™pstwa może to mieć dla niego same­
go. Spojrzał w dół, na zmięty koc, który go okrywał,
usiłując pogodzić się z dziwnie płaskim miejscem po
jednej stronie wąskiego łóżka. Widok tego... braku...
wciąż przejmował go zgrozą.
Nie, nie miał pojęcia, jak radykalnie zmieni się jego
życie w dniu, kiedy wyruszy w ślad za Morganem Pear-
ce'em.
Morgan zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie
zraził sobie wszystkich dokoła. Kitty prawie z nim nie
rozmawiała, Phillip postawił na straży swych drzwi
wielkiego jak beczka Farthinga, Ronald, z którym naj­
bardziej chciaÅ‚ siÄ™ rozmówić, do tej pory z powodze­
niem wymykał się wszelkim próbom spotkania. Nie
225
odpowiedział na ani jedno z pilnych wezwań Morgana
i zawsze udawało mu się być poza domem, kiedy
Pearce stukał do jego drzwi. Młody człowiek, który jak
pies śledził każdy jego krok, nagle znikł. Zastąpił go
ulotny, nieuchwytny duszek.
Czwartego wieczora w Londynie Morgan zdołał
wreszcie odnalezć Ronalda w jaskini hazardu w Knights-
bridge. Wszedł wprost do pokoju karcianego i wyrwał
go z krzesła.
- Panowie wybaczÄ… - rzekÅ‚ uprzejmie do zaskoczo­
nych graczy i wywlókÅ‚ protestujÄ…cego Ronalda na ko­
rytarz. Potem wprowadził przyjaciela do prywatnego
saloniku, kopniakiem odsunÄ…Å‚ krzesÅ‚o od stoÅ‚u i usa­
dził na nim Ronalda.
- Z pewnoÅ›ciÄ… miaÅ‚eÅ› wieÅ›ci od ojca - rzekÅ‚, opiera­
jąc się o drzwi i tym samym blokując wyjście własnym
ciałem.
- Tak - burknÄ…Å‚ Ronald, gromiÄ…c go wzrokiem.
-I uważasz mnie za łajdaka najgorszego pokroju?
-Tak.
- Doskonale, a ja uważam, że jesteÅ› miÄ™czakiem o sÅ‚a­
bej woli, który tańczy tak, jak mu tatuś zagra, i nawet
siÄ™ nie pofatyguje, aby sprawdzić wszystkie fakty. Z dru­
giej strony, wy, Palfry'owie, macie szczególny dar do za­
ciemniania sytuacji mieszaniną błędnych informacji.
Ronald skrzyżował ramiona na piersi i odwrócił wzrok.
- Nie będę z tobą rozmawiał.
- Po pierwsze, nie uratowaÅ‚eÅ› mi życia - ciÄ…gnÄ…Å‚ Mor­
gan, usatysfakcjonowany gwałtownym ruchem głowy
Ronalda. - Cholerny żabojad na przeklętym drzewie
był dezerterem, nie strzelcem wyborowym. Nie miał
kul ani prochu, a jego karabin był tak brudny, że gdy-
226
by nawet wypalił, pewnie zdmuchnąłby mu z karku ten
durny francuski łeb aż do Paryża.
Usta Ronalda otwarły się i zamknęły kilka razy, ale
nie był w stanie sformułować ani jednego sensownego
zdania.
- Po drugie, ty i twoja rodzina dokładnie omijaliście
prawdę dotyczącą Mirandy Runyon. Kłamaliście jej
i sobie na jej temat. Przez trzy lata była zaniedbywana
i opuszczona, a wszystko dlatego, że twój Å›wiÄ™toszko­
waty ojciec nie chciaÅ‚ denerwować córek i żony przy­
krymi widokami. I nie myÅ›l sobie, że ciebie to nie do­
tyczy. Może nie byłeś w stanie jej pocieszyć, walcząc
na Półwyspie, ale zgodnie z moimi wyliczeniami jesteś
w Anglii od siedmiu miesięcy, a ona wciąż sądzi, że
przebywasz w Hiszpanii.
- Mój ojciec uznał, że najlepiej będzie...
- Co najlepiej? Okłamywać ją, oszukiwać? Kazać jej
wierzyć, że ukochany kuzyn walczy bohatersko za oj­
czyznę, a nie grzeje tyłek w kraju, zbyt wystraszony
tym, co mógłby zobaczyć, gdyby się wybrał do domu.
- Byłem w domu na Boże Narodzenie.
Morgan zaśmiał się szyderczo.
- Och, wiÄ™c powiedz mi, które z radosnych Å›wiÄ…tecz­
nych chwil dzieliÅ‚eÅ› z MirandÄ…? Czy w ogóle jÄ… widzia­ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • mexxo.keep.pl