[ Pobierz całość w formacie PDF ]
by jak najszybciej przedrzeć się przez gęstą zasłonę.
Słusznie odparł Eet. Zakładając oczywiście, że nie wpakujemy się w coś
gorszego.
70
Nic nie powiedziałem. Miałem tylko nadzieję, że Eet odczyta moje uczucia i poczuje
się choć trochę dotknięty. Przedarliśmy się w końcu przez splątane drzewa. Dalej widać
było więcej zamulonych bajorek i powalonych pni. Dzięki tym ostatnim mogliśmy
poruszać się dosyć szybko. Wiedziałem, że na razie udało nam się uciec. Włochacz
dysponował tylko pałką, której nie mógł użyć na dystans.
Z Eetem na ramionach przeskakiwałem z pnia na pień. Biegłem zawsze w kierunku,
który wskazywał mi pierścień. Miałem cichą nadzieję, że podobnie jak w kosmosie,
zaprowadzi nas do jakiejś budowli, statku lub osiedla stworzonego przez tych, którzy
mieli z nim coś wspólnego. Jednak zarówno wiek opuszczonego statku, jak i pierścienia
wskazywał, że nie znajdę tam i tak nikogo żywego.
Woda wymyła nie tylko większe drzewa, ale i drobną roślinność. Było tu teraz o wiele
jaśniej niż w lesie. Wreszcie mogłem spojrzeć w niebo.
Było zachmurzone i nigdzie nie widziałem słońca, choć wciąż panował straszny
skwar. W wilgotnym powietrzu aż roiło się od owadów. Bez przerwy musiałem odganiać
je sprzed oczu. Jednak żaden z nich ani razu mnie nie ukąsił. Widocznie byłem dla nich
zbyt obcy.
Nigdzie nie widziałem śladów pościgu. I choć Eet milczał przez dłuższy czas,
wiedziałem, że gdyby coś nam groziło, powiedziałby od razu mi o tym. Zacząłem do
pewnego stopnia na nim polegać, choć udzielał wykrętnych odpowiedzi, co mnie nieco
niepokoiło.
Bajora zaczęły znowu łączyć się w większe stawy i musiałem co chwilę zbaczać
z kierunku wskazywanym przez pierścień. Nie miałem ochoty skąpać się w tej
zamulonej wodzie, która mogła kryć każde niebezpieczeństwo. Nie wiadomo, co czaiło
się pod jej powierzchnią. To, że moja krew nie smakowała tutejszym owadom, nie
znaczyło, że pogardzą mną inne formy życia.
Nie miałem pojęcia, ile czasu na tej planecie trwał dzień, ale wydawało mi się,
iż nie tylko chmury sprawiały, że stawało się coraz bardziej ponuro. Zbliżał się
wieczór. Musieliśmy szybko znalezć jakąś w miarę bezpieczną kryjówkę. Jeśli tubylcy
rzeczywiście prowadzili zarówno nocny, jak i dzienny tryb życia, po zmroku przewaga
była po ich stronie.
Pierścień kierował mnie teraz mocno na lewo, prosto w zalany rejon. Musiałem
jednak omijać wodę i zboczyłem bardziej na prawo. Zdjąłem klejnot i schowałem do
kieszeni. Siła, z jaką mnie ciągnął, stała się tak duża, iż bałem się, że stracę równowagę
i wpadnę do jednego z bajor.
Wokoło widziałem wiele śladów wskazujących na to, że jeszcze niedawno staw, który
mijałem, był dużo większy. Cały czas woda uchodziła z niego w miejscu, do którego
ciągnął mnie pierścień. Czułem zmęczenie. Co chwilę też pytałem Eeta, co z pościgiem.
Zapewniał mnie niezmiennie, że na razie wszystko w porządku.
Zciemniło się już znacznie, a ja wciąż nie widziałem dobrego miejsca na nocleg.
Wszędzie dookoła pełno było śladów, które pozostawić musiały zwierzęta sporych
rozmiarów. I każdy normalny człowiek zastanowiłby się dwa razy, zanim rozbiłby tu
obóz. Innymi słowy, to miejsce nie nadawało się na spoczynek.
71
Przeszedłem obok pierwszego wzniesienia, w ogóle nie zwracając na nie uwagi, tak
było pokryte mułem i szlamem. Dopiero gdy wdrapałem się na kolejne, żeby zobaczyć,
co znajdowało się przed nami, zorientowałem się, że wszystkie nasypy położone były
w jednej linii. Nie mogło to być ani dziełem natury, ani przypadku.
Pośliznąłem się i zacząłem zjeżdżać w dół po śliskiej powierzchni. Próbowałem
wbić nóż i w ten sposób się zatrzymać, ale i on ześliznął się, wydając metaliczny odgłos
i zdrapując sporą łachę mułu.
To, co leżało pod warstwą błota, nie było szorstką skałą ani chropowatym kamieniem.
Pod spodem znalazłem gładką powierzchnię, którą ktoś musiał wypolerować.
Przyjrzałem się bliżej mojemu znalezisku i doszedłem do wniosku, że tak naprawdę to
nie wiem, czy to w ogóle jest skała. Powierzchnia miała połysk, którego nie mógł mieć
żaden kamień. Gdzieniegdzie znalazłem zadrapania i pęknięcia.
Całość miała przytłumiony, zielony kolor, tu i ówdzie przebijał jednak jaśniejszy
odcień. Być może przykrywał ją kiedyś jakiś inny materiał.
Pagórki biegły w stronę, w którą kierował mnie pierścień. Ciągnęły się w dół jeziora,
częściowo lub całkowicie zanurzając się w wodzie.
Szedłem ich tropem i wypatrywałem jakichkolwiek innych śladów. W końcu
natknąłem się na linię bloków, która ułożona była prostopadle do drogi znikającej
w jeziorze. Z całą pewnością były to pozostałości czegoś bardzo dużego i bardzo starego.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]