[ Pobierz całość w formacie PDF ]
99
jak my, to wtedy, to wtedy... Wtedy nigdy by nas nie dogot
nił! A to by znaczyło, że ta odległość to... >
Słowo nie przeszło mu przez gardło. Wypowiedział je bf*
skup.
Wieczność. Do tego zmierzasz, Sylwiuszu, prawda?
Błyskotliwy wywód. Udało ci się nas nabrać, pułkowniku.
Pikkendorff pociągnął łyk jałowcówki, ponownie zapalił
cygaro, które tymczasem zgasło. Zadowolony z efektu,
uśmiechnął się.
A jednak naprawdę jestem przekonany powiedział
że od Miasta i tych, których tam zostawiliśmy, dzieli nas
już wieczność i że tak było od pierwszej minuty, gdy zaczę-
liśmy się oddalać. Czyż nie taki jest zresztą porządek rze-
czy? Czyż Bóg nie zszedł na ziemię właśnie po to, by zalud-
nić tę wieczność i zapowiedzieć nam, że odnajdziemy się
w niej w dniu, który nam wyznaczy?
Między innymi po to przyznał biskup.
A zatem, Osmondzie, co za różnica...
Zachodzące słońce oświetlało góry, natomiast leżąca na
wschodzie Równina była już pogrążona w ciemnościach.
Orzeł nad obozowiskiem szybował majestatycznie, prawie
nie poruszając skrzydłami, i kreślił w różowym teraz powie-
trzu koncentryczne koła, to wzlatując w górę, to zniżając lot,
jakby chciał im się lepiej przyjrzeć.
To o nas mu chodzi, panie pułkowniku rzekł Abaj.
Te ptaszyska majÄ… przenikliwy wzrok. Nic im nie umyka,
nawet to, co siÄ™ przed nimi ukrywa. U nas zabija sieje i zjada.
Są twarde i łykowate, ale dobrze robią na oczy. Mam go zdjąć?
Zaczął ładować karabinek.
Nie rób tego, idioto! On nam dotrzymuje towarzy-
100
stwa. Tam, gdzie jest, dokładnie ponad nami, żywy, przy-
najmniej należy do tej samej chwili, co my.
Wszystko jedno burknÄ…Å‚ OÅ‚miata. Mnie siÄ™ to
nie podoba. ZresztÄ… zobaczcie, i tak odlatuje.
Orzeł przestał krążyć i odleciał ku górom. Abaj patrzył za
nim długo spod zmrużonych powiek swych skośnych oczu,
które natężona uwaga czyniła jeszcze węższymi niż zwykle.
Ptak wzniósł się ku niebu. Najwyrazniej nie miał gniazda na
tym zboczu, bo zapikował prosto między dwa szczyty, przez
rozcięcie w górze, pewnie przełęcz, i zniknął.
Ten ptak nic nie robi przypadkiem zauważył Abaj.
Można by powiedzieć, że wykonuje czyjeś polecenia.
Dlatego powinniśmy go byli zabić, panie pułkowniku.
Moim zdaniem, on wróci.
Następnego dnia rano znowu ruszyli na północ. Jego Eks-
celencja Van Beck rwał do przodu. Pięć dni drogi powie-
dział stary góral. Piąty dzień wypadał w niedzielę i biskup
wbił sobie do głowy, że odprawi mszę w kościele św. Piotro-
wina. W pewnym momencie dojrzeli ścieżkę pasterską bie-
gnącą ku szczytom. Widniała zresztą na mapie i wiodła ku
odległej o pół mili przełęczy (także zaznaczonej), za którą
zniknął orzeł. W rzeczywistości prowadziła donikąd. Nie-
przejezdna dla koni, po dziesięciu minutach marszu nikła
wśród skał, by w końcu całkiem się zgubić w wielkim osu-
wisku. Brygadier Wasyl, który podekscytowany poszedł nią
wraz z Abajem i kadetem Venierem, wrócił zawiedziony.
Trzydzieści lat temu, jak byliśmy tu z kapitanem Ko-
strowickim powiedział nie szliśmy tą drogą, ale inną,
bardziej na północ. To tylko kozia ścieżka. Omal nie skrę-
ciłem na niej karku.
101
Abaj wydawał się nie do końca przekonany.
To prawda przyznał. Nie widać na niej żadnych
Å›ladów, nawet dawnych. SzukaÅ‚em, a umiem patrzeć. -" »
Czemu więc masz taką minę? spytał Sylwiusz.
Abaj szarpał się za bródkę, co było oznaką namysłu.
Chodzi o to osuwisko, panie pułkowniku. Trudno do-
ciec, czemu zwaliło się właśnie w tym miejscu. Ani tu spe-
cjalnie wilgotno, żadnych strumieni czy potoków, które by
mogły wezbrać po deszczach i pociągnąć taką masę ziemi,
żadnego podsiąkania. Stok jest stromy, ale wydaje się twar-
dy. Nie rozumiem. I nie podoba mi siÄ™ to. Ale nie znajdujÄ™
wyjaśnienia. %7łeby ruszyć taką masę ziemi łopatami i taczka-
mi, nie wystarczyłaby nawet setka ludzi, nawet gdyby haro-
wali wiele dni. A widział pan to miejsce? Mało kto tu przy-
chodzi, po drodze widzieliśmy może dwudziestu wąsatych
drabów z jakami i baranami, którzy mogliby wykonać taką
robotę. Więc może to faktycznie jest osuwisko, może jest...
Wściekle szarpnął bródkę.
Może jest powtórzył. Ale to mi się nie podoba.
Więcej o tym nie rozmawiali.
Około południa chorąży Bazin du Bourg, trzymający
przednią straż jakieś sto metrów przed nimi, nagle gwałtow-
nie wstrzymał konia i zawrócił ku nim galopem.
Tam się musiało coś stać, panie pułkowniku! Dwa
spalone domy po lewej i dwa nieco dalej.
Mały oddział chwycił za broń. Karabinki powędrowały
zza pleców do rąk, a biskup flegmatycznie wyjął z pochwy
pistolet.
Naprzód, kadecie! rozkazał Sylwiusz. Ubezpie-
czamy pana. Proszę się temu przyjrzeć z bliska.
102
Miejsce wydawało się kompletnie opuszczone. Stojąc
w strzemionach i wymachując rękami, młody Stanisław
krzyknÄ…Å‚:
Może pan przyjechać, pułkowniku! Tu się nawet mu-
chy nie goniÄ…...
Było jednak kilka świeżych mogił, starannie przystrojo-
nych liśćmi, stokrotkami i bławatkami pierwszymi kwia-
tami wiosny. Na grobach widniały wyryte na drewnianych
tabliczkach nazwiska o lokalnym brzmieniu, pochodzÄ…ce od
starych, czeczeńskich przydomków. Zaskoczony biskup za-
uważył brak krzyży. Dachy domów zawaliły się, tworząc
kupę spopielałych belek i dachówek. Rozgrzane płomienia-
mi gliniane ściany popękały. Wszystko w środku spłonęło,
a na klepisku były widoczne ślady zaschniętej krwi. To, co
oglądali, było oczywistym świadectwem masakry. Miejsce
dramatu przesiąknięte było zapachem śmierci i ostygłego
dymu. Abaj pociągnął nosem, jakby tropił ślady.
To się stało całkiem niedawno powiedział. Ja-
kieś dziesięć dni temu. Potem odjechali. Tą samą drogą,
którą przybyli.
I wskazał łańcuch wzgórz schodzących ku Równinie. Po-
tem przyjrzał się ziemi.
Odjechali bardzo szybko ciÄ…gnÄ…Å‚. Uciekali. Inni
gonili ich konno i było ich więcej niż tamtych.
Sylwiusz tego wszystkiego nie widział, ale ufał wrodzo-
nym zdolnościom ołmiackich tropicieli.
W takim razie sami to sprawdzmy. Abaj! Jedziesz na
przedzie. My za tobÄ….
Po kwadransie jazdy truchtem stało się jasne, że Abaj
miał rację. Na skraju lasu odkryli pierwszego trupa, w po-
103
łowię pożartego przez hieny, potem drugiego i jeszcze jed-
nego, po którym znalezli tuzin zwłok to pewnie była
ariergarda próbująca osłaniać ucieczkę. Bez powodzenia?
Reszta oddziału leżała pokotem na środku polany, na której
zostali otoczeni; pozostał odrażający stos ciał, po którym
harcowały mniejsze i większe zwierzęta pierzaste i fu-
trzaste, kręgowce i bezkręgowce, zjednoczone w potwor-
nym braterstwie ścierwojadów. Ilu ich było? Co najmniej
setka. Sądząc po tym, co zostało z ubrań, a także po karabi-
nach z gwintowanÄ… lufÄ… wystajÄ…cych z tej ludzkiej magmy,
których zwycięzcy (mściciele?) nie uznali za konieczne za-
brać pochodzili z Miasta i Portu. Musiała to być jedna
z tych niejednorodnych band, które od początku Zamieszek
bezkarnie topiły kraj w ogniu i krwi, a teraz najwidoczniej
postanowiły siać spustoszenie w Górach, gdzie w odosob-
nieniu żyła mało liczna i bezbronna ludność. A jednak nikt
z nich nie przeżył. Ci, którzy zbiegli z pola walki dzie-
siątka może wisieli martwi na gałęziach brzozy i to w ja-
kim stanie! Tym razem nie było to dzieło zwierząt, ale ludzi.
Na nagich ciałach widoczne były ślady tortur, które pierw-
szy z napotkanych starców tak skromnie nazwał odstra-
szającym ostrzeżeniem", a mówiąc to, uśmiechał się pod
wąsem i z satysfakcją potrząsał głową...
Ponieważ trupy straszliwie cuchnęły, jezdzcy zawrócili
na drogę. Abaj został jeszcze chwilę, lustrując ziemię w za-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]