[ Pobierz całość w formacie PDF ]
o zmiażdżonej tkance, zgruchotanych kościach i pozrywanych ścięgnach. Pomagając sobie udem
i zębami, złamałem lufy obrzyna, jedna gilza, lodowata i pokryta szronem, ta, z której strzelałem
do skeksa, wyskoczyła od razu, druga uwięzia w komorze, była jakaś rozdęta i jakby
zaśniedziała, bałem się jej dotykać.
Załadowałem jedną lufę i powlokłem mnicha, trzymając go za habit, potykając się i jęcząc
przez zaciśnięte zęby.
Cały czas ściskał odcięty kawałek liny, usiłując okręcić go sobie dookoła szyi, i próbował się
wyrywać, pewnie żeby znowu lezć na dzwonnicę.
Za bramą wrzuciłem go do wózka Marlenę niby tłumok. Ramię wisiało mi jak łachman i nie
mogłem poruszać palcami, ale ból przynajmniej czułem.
Kopnąłem starter, podkręciłem gaz i wyprysnąłem spod klasztoru, jakby goniły mnie
wszystkie ogary piekła.
Prowadziłem jedną ręką i nie miałem pojęcia, jak zahamuję, ale chwilowo mnie to nie
interesowało. Uciekaliśmy z miasteczka, a koła Marlenę wzbijały za nami chmurę pyłu.
Tylko raz spojrzałem we wsteczne lusterko i wydało mi się, że go widzę. Wielkiego, w habicie
z głębokim kapturem, stojącego na schodach kościoła, z rękoma ukrytymi w rękawach.
Po dłuższym czasie zmusiłem ramię do jakiegoś ruchu i zdołałem oprzeć dłoń na kierownicy.
Nie wiedziałem, czy palce zdołają przyciągnąć manetkę hamulca, ale przynajmniej ulżyło to
mojej drugiej ręce, która też już pękała z wysiłku.
Nie wiem dlaczego, ale w mieście poczułem się bezpieczniej. Tak, jakby człowieka nie mogli
napaść pod domem, zamordować pod własnymi drzwiami albo zgoła we własnym łóżku.
Znalazłem ustronny placyk i objechałem kilka razy fontannę, hamując stopniowo silnikiem.
Potem z takim uczuciem, jakbym wyrywał sobie palce, przyciągnąłem manetkę hamulca,
przekręciłem kluczyk i stukot silnika ucichł.
Przez chwilę leżałem na baku i czekałem, aż mój organizm wróci do normy.
Mnich, właściwie chłopiec w habicie, siedział skulony w koszu i chlipał schowany
w kapturze.
Gdzie ja jestem? zapytał.
Umarłeś. Powiesiłeś się.
To piekło?
Chyba nie powiedziałem. Nie wiem, ale to chyba jeszcze nie są zaświaty. To coś
pomiędzy.
Spróbowałem w kilku zdaniach wyjaśnić mu, czym jest Kraina Półsnu i kim albo czym sam
jestem.
Zanim... zginąłeś, chciałeś mi coś powiedzieć. Umówiłeś się ze mną.
To byłeś ty? Przyjaciel Michała?
Aż tak się zmieniłem?
Ale ty żyjesz...
Spróbowałem jakoś rozgimnastykować ramię. Wydawało się, że kości i stawy są chyba całe,
tylko bolało jak jasna cholera.
A potem przez dłuższą chwilę usiłowałem skręcić sobie papierosa. Spróbujcie kiedyś zrobić to
jedną ręką.
Postaram się ciebie stąd odesłać, najpierw powiedz mi, co wiesz. To bardzo ważne.
Jak to odesłać ?
Jeszcze raz mu wyjaśniłem, czym się tu zajmuję.
Psychopompos?
W pewnym sensie. Nie lubię tego określenia. Brzmi jak jakaś choroba płuc. Myślę o sobie
jako o przewozniku.
Jak Charon?
Zaśmiałem się kwaśno. Skulił się w koszu wózka i rozpłakał się znowu, rozmazując łzy
pięścią, jak dziecko. Zacisnąłem szczęki. Popiół i kurz... pomyślałem. To tylko popiół i kurz.
Przecież ja się zabiłem! Trafię do piekła!
Wątpię. Chcesz zostać tutaj i w nieskończoność gramolić się na dzwonnicę ze sznurem na
szyi? Chyba nie może być gorzej. Dlaczego to zrobiłeś?
Ja... Bałem się... Właściwie nie wiem. Wiedziałem, że o mnie wiedzą. Znili mi się. Ci wielcy
mnisi. Najpierw widziałem ich we śnie, a potem czasem na jawie. Spinofratrzy.
To jakiś zakon?
Pokręcił głową.
Nie. Nie ma takiego zakonu. Widziałem ich we śnie, ale gdy zacząłem o nich śnić, skądeś
wiedziałem, jak się nazywają. Spinofratrzy. Zupełnie jakby mi się przedstawili. Bractwo Cierni.
A kiedy dostali brata Michała, wiedziałem, że przyjdą też po mnie.
To oni zabili Michała?
Nie wiem. Tak myślę. Ale wiem, że też o nich śnił. Odkąd pojechaliśmy do Mogilna.
A potem umarł w kaplicy, leżąc krzyżem, a w całe ciało miał wbite ciernie.
Po kolei. Jakie Mogilno, skąd ciernie, kto to są spinofratrzy.
Wiesz, czym się zajmowaliśmy? Co robił Michał, co robi nasz zakon?
Pośliniłem brzeg bibułki.
Mów.
Jesteśmy czymś w rodzaju oficjum do specjalnych poruczeń. Taka służba wewnętrzna. Gdy
jakiś funkcjonariusz Kościoła popełni przestępstwo albo coś mu grozi, albo kiedy zdarzają się
jakieś dziwne zjawiska, które można uznać za cuda, wzywają nas. Zanim jeszcze zajmie się tym
świecka policja czy prasa. Mamy psychologów, biologów, kryminologów, inżynierów, mamy
specjalistów od wszystkiego. Mamy nawet specjalne klasztory o surowej regule, gdzie
zamykamy winnych. Prowadzimy śledztwa. Czasami dbamy, żeby jakieś zdarzenie pozostało
tajemnicą. Zaczęło się od tego, że umarł pewien ksiądz. Był bardzo stary i dożywał swoich lat
w klasztorze w Mogilnie jako rezydent. To taki mały klasztor, o którym mało kto słyszał. Trochę
sanatorium, raczej dom starców. Miejsce, gdzie mieszkało kilku starych mnichów, duszpasterzy,
był też jeden misjonarz od albertynów, który zwariował w Afryce. No i ten nasz. Brat Jan. Też
był kiedyś misjonarzem, potem nawet pracował w Watykanie, ale krótko. Był bardzo stary. Nikt
go nie znał, nikt go nawet nie odwiedzał. Cichy stary człowiek, ale kiedyś podobno był bardzo
surowy. Nie tolerował grzechu. I pewnego dnia umarł. No i wtedy zaczęły się dziać dziwne
rzeczy.
To znaczy?
Na pogrzeb przyjechało kilku ludzi, którzy twierdzili, że są jego rodziną. Nie wiadomo,
jakim cudem się w ogóle dowiedzieli. On umarł, a oni przyjechali zaraz; na drugi dzień.
Cudzoziemcy. Trzech Francuzów, Belg, Niemiec i jeszcze jeden, ale nie wiadomo, skąd był.
Podobno Ormianin czy Gruzin. Sami mężczyzni. Raz mówili, że są jego rodziną, a raz, że znają
[ Pobierz całość w formacie PDF ]