[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mądrość mojej porady. Będziemy podróżować o wiele prędzej. Zobaczysz, że niewygody
tych nocy są niczym w porównaniu z łatwością podróży.
- Zobaczymy - zakończył Ulisses i wszedł do śpiwora.
Po jego twarzy przesunęła się chmura jak mokry oddech i pokryła ją kropelkami
wody, ale ogólnie było mu ciepło. Zamknął oczy, po chwili otworzył, by popatrzeć na Awinę.
Była w swoim śpiworze, ale siedziała oparta o ścianę szarych pęknięć. Jej ogromne oczy
wpatrywały się w niego. Mimo, że zacisnął powieki nadal widział jej oczy, a kiedy zasnął,
śniły mu się.
Obudził się przerażony, z łomoczącym sercem, ciężko dysząc. Krzyk jeszcze dzwonił
mu w uszach.
Przez chwilę myślał, że to sen. Lecz usłyszał krzyki innych i szum, jaki robili, walcząc
ze śpiworami. Ogień przygasł i postacie, szamoczące się dookoła w ciemności, przypominały
małpy na dnie dołu.
Powstał, trzymając gotową włócznię. Gotową, na co? Na jego zapytanie padła seria
niezrozumiałych dzwięków; wszyscy byli równie niepewni jak on. Wojowników podzielono
na trzy grupy, z których każda zgromadzona była wokół ogniska na dnie szczeliny w kształcie
kanionu. Krawędz rowu znajdowała się kilka stóp ponad głową Ulissesa. Nagle we mgle
pojawiła się przed nim okrągła postać; usłyszał głos:
- Panie! Dwóch z naszych ludzi nie żyje!
Był to Edjauwando, Wagarondita z innego szczepu. Ulisses podniósł się ze szczeliny,
a inni poszli w jego ślady. Edjauwando dodał:
- Zabili ich dzidami.
Ulisses przyjrzał się trupom przy blasku ogniska, podsycanego stertą gałęzi i pędów.
Rany na gardłach mogły być zadane dzidami, ale Edjauwando tylko domyślał się narzędzia
mordu.
Strażnicy twierdzili, że nic nie widzieli. Ustawiono ich poza szczelinami, gdzie, na
swoich posterunkach, siedzieli do połowy w śpiworach, a w połowie owinięci kocami.
Mówili, że krzyki doszły ich stamtąd - wskazali chmurę - a nie od strony ofiar.
Ulisses powrócił do swojej szczeliny, najpierw wzmocniwszy straże.
- Ghlikh, jakie rozumne istoty żyją na tym terenie? Ghlikh łypnął na niego okiem i
odpowiedział:
- Dwa rodzaje, panie. Wuggrudzi, olbrzymy i Khrauszmiddumowie, ludzie podobni do
Wufów, lecz wyżsi i cętkowani, jak leopard. Ale ani jedni, ani drudzy nie żyją tak wysoko. A
przynajmniej niewielu.
- Kimkolwiek są - zastanawiał się Ulisses - nie może ich być dużo. W innym razie,
zaatakowaliby całą grupę.
- Możliwe - przytaknął Ghlikh. - Z drugiej strony Khrauszmid-dumowie lubią bawić
się ze swoim wrogiem, jak leopard z kozłem, albo kot z myszą.
Mało spali przez resztę nocy. Ulisses dopiero co zasnął, gdy ktoś go zbudził,
tarmosząc za ramię. Pewien Alkunquib, imieniem Wassundee krzyczał:
- Mój panie! Obudz się! Dwóch moich ludzi nie żyje!
Ulisses poszedł za nim do szczeliny, w której spali Alkunquibowie. Tym razem
ofiarami byli strażnicy. Zostali zaduszeni, a ich ciała stoczono na śpiących towarzyszy.
Pozostali trzej strażnicy, oddaleni tylko o kilka stóp, nie słyszeli niczego, dopóki ciała nie
uderzyły o dno rowu.
- Jeżeli oni dysponują w ogóle jakąś siłą, to stracili dobrą okazję, by zabić nas więcej -
mruczał Ulisses.
Nikt nie zasnął przez resztę nocy. Wzeszło słońce i rozpędziło chmury. Ulisses
rozglądał się dookoła za śladami napastników, jednak nie znalazł niczego. Rozkazał zawinąć
martwych w śpiwory i zepchnąć ich z gałęzi. Oczywiście po odprawieniu modłów przez
kapłanów.
Według ich religii stosowniej by było, gdyby ciała mogły zostać pogrzebane. Ale na
gałęzi każdy kawałek ziemi zgromadzonej w szczelinach zajmowała plątanina korzeni.
Zorganizowano więc coś na kształt pogrzebu i ciała stoczyły się na dół. Obróciły się
kilkakrotnie, nieznacznie ominęły potężną gałąz tysiąc stóp niżej, aż zniknęły w gęstwinie
lian.
Po cichym śniadaniu Ulisses dał rozkaz wymarszu. Pół dnia prowadził ich wzdłuż
gałęzi. Wkrótce po południu zdecydował przenieść się na trochę niższą, która biegła
równolegle przez kilka mil. Roślinność na niej była znacznie gęstsza; powód stanowiła
rzeczka, która zajmowała jedną trzecią wierzchniej części gałęzi. Zamierzał zbudować tratwę
według sugestii Ghlikha.
Przedostali się po prawie poziomym kompleksie lian. Ulisses podzielił wszystkich na
trzy grupy. Gdy pierwszy pełzał, reszta stała na straży, z łukami i strzałami w pogotowiu.
Była to dobra okazja, aby ich wrogowie zaatakowali niespodziewanie, gdyż przeprawiający
się byli zbyt zajęci chwytaniem się lian i sprawdzaniem, czy, z pozoru mocne pnącza, nie
okażą się niebezpieczne. Ci, którzy zostali z tyłu, śledzili wzrokiem gęstwinę w poszukiwaniu
możliwych zasadzek. Tysiące napastników mogło skryć się w zupełnej bliskości.
Gdy pierwsza partia przedostała się na drugą stronę, zajęła stanowiska, by kryć
następną grupę, podczas gdy trzecia pozostała jako tylna straż. Ulisses przeszedł z pierwszą
grupą. Przyglądał się, jak następni czołgają się po lianach, uginających się pod ciężarem
Alkunquibów, zapasów i broni. Zbadał już najbliższą okolicę i upewnił się, że nie ma
zasadzki.
Kiedy pierwszy z Alkunquibów znajdował się około dwudziestu stóp od gałęzi, trzecia
grupa podniosła krzyk. Ulisses, zdziwiony, zobaczył, że wskazują do góry. Podniósł wzrok i
ujrzał spadającą kłodę, wprost na wojownika z plemienia Alkunquibów; kłoda była długa na
dziesięć stóp. Nie uderzyła go, ale przebiła plątaninę, rwąc liany, winoroślą i pnącza.
Wojownik nagle zawisł na końcu liany. Zrazu ci za nim zamarli, lecz po chwili rzucili się
nieopatrznie naprzód, a nowe pociski, kłody, gałęzie i grudy ziemi niszczyły pomost.
Pierwszy Alkunquib zwolnił uchwyt i runął z krzykiem w otchłań. Następny dostał w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]