[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czworonożny stwór z długim ogonem. Widziałem, jak dobiegł do rzeki,
zatrzymał się nad nią. Podnosił i opuszczał głowę. Pił. Kiedy odwrócił się do
mnie bokiem, z głową zadartą ku niebu, jakby węszył poznałem. Zrobiło mi
się nagle zimno, a potem niesłychanie gorąco. Z wrażenia. To skunks!
Wielkości lisa, nosi piękne, czarne futerko z dwiema jasnymi pręgami wzdłuż
grzbietu, ma wspaniały, puszysty ogon i wygląda wcale sympatycznie. Ale...
zwierzątko to posiada jeszcze drugą nazwę, świetnie ilustrującą jego zasadniczą
cechę: śmierdziel amerykański. Skuns przestraszony lub zaatakowany ustawia
się tyłem do wroga, podnosi ogon i ze specjalnego gruczołu wyrzuca cieniutki
strumień cieczy, cuchnącej w sposób przerazliwy i powodującej u człowieka
mdłości. Odzież, na którą padła choć kropla tego płynu, nie nadaje się do
noszenia. Nie pomaga pranie, moczenie w wodzie. Nieznośny odór nie ustaje.
Jedyna rada zakopać ubranie na kilka miesięcy w ziemi. Jeśli przez ten czas
nie zbutwieje, można jeszcze będzie w nim chodzić. Tylko jak tego dokonać ma
traper wędrujący przez pustkowia z jedną koszulą i jedną kurtką na grzbiecie?
Teraz pojmiecie, dlaczego przeraził mnie widok skunksa. Na szczęście nie
dostrzegł mnie. Otrząsnął łapy z wody i prawie bezszelestnie przemknął ścieżką
w głąb puszczy.
Widziałeś? szepnąłem w kierunku Karola.
Doskonale. Mamy szczęście, Janie. Niewiele brakowało, a nasza wyprawa
zakończyłaby się w tym właśnie miejscu.
Przewróciłem się na lewy bok, aż coś tam pode mną zachrzęściło, i czekałem.
Drożyna szarzała coraz bardziej. I oto nagle rozległ się lekki, delikatny tupot.
Ucichł na chwilę, potem ozwał się znowu. W mlecznej pomroce przedświtu
ujrzałem dwie antylopy. Zbliżały się truchtem, co chwila przystając, jak gdyby
niepewne, czy z gąszczu nie wyskoczy na nie czworonożny drapieżnik.
Przesunęły się tuż obok mnie jak cienie. Dopadły rzeki. Stały nad jej brzegiem,
nieruchome posągi puszczy. Potem raptownie pochyliły głowy ku wodzie. Teraz
powinienem był strzelić wprost pod lewą łopatkę. Dla myśliwego jest to
podobno chwila niesłychanej emocji. Ja nic takiego nie odczuwałem. Miałem
już co prawda na rozkładzie w ubiegłych latach wielkiego orła, który mnie
zaatakował w Górach Skalistych, a nawet szarego niedzwiedzia grizzli. W obu
jednak przypadkach walczyłem we własnej obronie. To były istotnie pełne
wrażeń momenty.
Automatycznym ruchem przycisnąłem kolbę do ramienia, powodując lekki
szelest poszycia. Obie antylopy poderwały się do skoku. Muszka sztucera
błyskawicznie powędrowała na obrany punkt, nacisnąłem cyngiel. Smuga
blasku buchnęła z lufy. Jedna z antylop runęła jak rażona gromem. Jej
towarzyszka przemknęła tuż przede mną. W sekundę pózniej ozwał się drugi
strzał. Usłyszałem trzask łamiących się krzewów i okrzyk Colorado:
Znakomicie! No, zabieramy się. Na dziś dosyć. Wynurzył się z zarośli i
pochylony oglądał zdobycz.
Doktor trafił wprost w komorę. Nie zrobiłbym tego dokładniej. Wielki Bóbr
miał trudniejszą sprawę, strzelał z prawej strony. Zwietnie. Chodzcie, panowie.
Zaciągniemy nasze łupy do koni. O Brien się ucieszy.
Zaproponowałem zrąbać jakiś większy chojak i obie antylopy przenieść
zawieszone na drągu, ale nie mieliśmy z sobą nic ostrego poza nożami
myśliwskimi.
Szkoda czasu na dłubaninę. Ciągnijcie za nogi, jakoś ten kawałek
przejdziemy.
Ba, antylopy ważyły sporo, a chociaż od koni dzieliła nas niewielka odległość,
to przecież droga była zarośnięta gąszczem, przez który z trudem mogliśmy się
przecisnąć. Leśną ciszę przerwało nieoczekiwanie słabe, a przecież wyrazne
rżenie konia. Colorado puścił natychmiast antylopią nogę, zerwał strzelbę z
ramienia i prawie biegiem, jak na to pozwalały splątane gałęzie, począł
przedzierać się ku skrajowi lasu.
Idzcie za mną! Tam coś się stało.
Po sekundzie straciliśmy go z oczu. Antylopy stały się jeszcze cięższe, a w
chwilę pózniej gdzieś w pobliżu rozległ się huk strzału. To musiała być flinta
Colorado, współczesna broń nie czyni tyle hałasu. Cisnęliśmy swe łupy i ruszyli
szybko poprzez gąszcz. Karol torował drogę. Biły mnie po twarzy gałęzie, do
nóg czepiały się rozplenione na poszyciu rośliny podobne do lian i tak mocne, iż
parokrotnie o mało nie runąłem zaczepiwszy o nie stopą. Resztką sił przedarłem
się za towarzyszem na skraj lasu, gdzie senna preria spoczywała jeszcze w
szarości przedświtu, i oto, co ujrzałem:
Colorado, bez fuzji, z krótkim nożem myśliwskim w dłoni, tkwił oparty o pień
samotnego drzewa. Naprzeciw niego, wyprostowany, stał kudłaty stwór
czarny niedzwiedz. Przyłożyłem sztucer do ramienia, ale zmęczenie nie
pozwoliło mi utrzymać muszki w jednym miejscu. Karol strzelił pierwszy. Ja
w sekundę pózniej. Huk obu strzałów zlał się w jedno przeciągłe echo. Po nim
ozwał się krótki, urywany ryk. Kudłate cielsko zwaliło się na ziemię, łapy o
straszliwych pazurach poczęły drzeć trawę, potem znieruchomiały. Nasza trójka
stała w miejscu: Colorado z nożem w ręku, Karol ze strzelbą wciąż jeszcze
przyłożoną do ramienia, ja ze sztucerem w zaciśniętej dłoni.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]