[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pełną oprawnych w skórę podręczników.
A co z tymi bardziej, hm, inwazyjnymi technikami, których dotychczas
używałeś? zapytał Barak, rozmyślając o pełnych cięć skalpelem czasach Eks-
humatora .
Co ty sobie myślisz? %7łe żyjemy w średniowieczu? To nowoczesna metoda,
obywa się bez noży, śluzu i naczyń pełnych lepkiego obrzydlistwa. Mam to za
sobą. Królikomancja jest równie precyzyjna, a i sprzątania po niej o wiele mniej.
Precyzyjna? wykrztusił drwiąco Barak.
111
W porównaniu z innymi technikami wróżbiarskimi oczywiście. A tak
w ogóle, co tu robisz? zapytał nadąsany Pat.
Barak z trudem pohamował uśmieszek wyższości cisnący mu się na usta w ob-
liczu tak wyraznej zmiany nastroju Pata. Nie musiał znać się na Pat O Logii, żeby
wiedzieć, że trafił w czuły punkt.
Przysłał mnie Tojad.
Nie mów, sam zgadnę. Chce wyników na trzy tygodnie temu, prawda?
Zawsze tak samo niecierpliwy!
Nie, chce kowala. Dostał czapę.
Ha! Kto to zrobił. . . ? Albo daj mi zgadnąć! Ożywiony nieco Pat rzucił
kilkoma kolorowymi kośćmi, zamknął oczy i gestem ręki poprosił o ciszę.
Stan Kowalski. O świcie zetniemy mu głowę. . . powiedział Barak, któ-
ry zdecydowanie nie miał ochoty na zabawę w zgadywanki. Zwłaszcza że jego
przeciwnikiem miałby być ktoś o niezachwianej wierze w profetyczne zdolności
królików.
Serio? Cholera! Dałbym głowę, że to Ross Prouvatsch. Niezły z niego drań.
Gdzie tam! To nie mógłby być on. Barak szybko tracił cierpliwość.
Ross zajmuje się tylko dziewczętami.
No tak, palnąłem głupstwo. Mówisz, że to Kowalski? Skądś znam to na-
zwisko. . . Pat się zadumał. Samobójstwo? zapytał z niedowierzaniem.
O nie, żartujesz sobie ze mnie!
Idiota! warknął Barak, potrząsając głową. Ma być gotowy do odebra-
nia za dwie godziny. To rozkaz Tojada! Tupnął nogą, odwrócił się i wyszedł,
z westchnieniem ulgi zamykając za sobą drzwi. Z wnętrza laboratorium dobiegł
go piskliwy głos:
Chodz, króliczku! No, śliczne puchate maleństwo! Czas na małą trzewio-
mancję. No chodz, jestem pewien, że dowiem się czegoś ciekawego z twoich
wnętrzności.
Barak uciekł.
* * *
Chichocząc maniakalnie jak jakiś zwariowany upiór po zażyciu nowomod-
nych halucynogenów, Flagit zatrzymał się z piskiem pazurów w ślepym zauł-
ku. Jego głowa lśniła od parującego potu i złotych nitek niewielkiej piuski. Dła-
wiąc się złowieszczo, postawił długą na sześć stóp klatkę na kamiennej podłodze
i zawodząc wysokim głosem, sięgnął do jej środka, wyciągając trzystopowego,
upstrzonego pazurami czarnego owada. Ginący w pomroce dziejów przodkowie
112
tych robali byli calowej długości, całkiem biali i żywili się wyłącznie serem, ale
pokolenia reprodukcji nad brzegami Flegetonu, w naturalnym środowisku piekiel-
nego zła, zamieniły je w zewnętrznoszkieletowe, żywiące się granitem skałotocze.
Tylko kilka sekund zajęło Flagitowi opanowanie nieskomplikowanej umysło-
wości owada i narzucenie mu własnej woli. Niezliczone godziny opętywania mu-
szek owocowych w połączeniu z mocami siatkowego czepka sprawiły, że była to
przysłowiowa grahamka z margaryną.
Uśmiechając się szyderczo, puścił skałotocza na podłogę i patrzył, jak by-
dlak rozprostowuje osiem dziesięciocalowych pazurów, strzela knykciami tuzina
szczypców, rozgrzewa i tak już zaślinione szczęki, po czym wskakuje na sufit
korytarza. Nie minęła sekunda, jak owad zniknął w zamieci skalnych odłamków,
przewiercając się przez litą skałę i zostawiając za sobą postrzępioną dziurę pro-
wadzącą pionowo do góry.
Flagit wyszczerzył się w uśmiechu, zamachał szponami i ruszył za skałoto-
czem.
Tysiąc stóp nad nim, na niewielkim skwerku położonym w dolnych partiach
Cranachanu mały tłumek gapiów zebrał się, by podziwiać płomienie ulatujące
przez poszarpaną dziurę w ciemnym łupkowym dachu kuzni i kontrastujące uro-
czo z nocnymi ciemnościami.
Rozejść się! Nie ma na co patrzeć! warknął olbrzymi Czarny Strażnik
zza niebieskoczarnej barierki.
Ależ jest! odpowiedziała mu z tłumu mała dziewczynka. Są wielkie
płomienie, jesteś ty i te wszystkie barierki. To strasznie podniecające!
Niech będzie. Ale poza tym nie ma tu nic do oglądania, więc zmywajcie
się!
Nie, chcę zobaczyć zwłoki. . .
W głębi karmazynowych płomieni buchających z pieca coś się poruszyło.
Rozmyślnie wywindowało się na pazurach z głębokości tysiąca stóp, wydając się
na pastwę płomieni mile łechtających je po łuskowatej skórze i z drżeniem serca
myśląc o nadchodzącym grzechu.
Niezauważona ani przez kłótliwą dziewczynkę, ani przez stojącego na ze-
wnątrz strażnika naszpikowana dziewięciocalowymi pazurami dłoń chwyciła się
skraju pieca i wyciągnęła przez płomienie zakrzywione rogi, szerokie nozdrza
i piekielne oczy o wąskich zrenicach. O brzeg pieca uderzyły rozszczepione ko-
pyta i chwilę pózniej Flagit stał już na środku kuzni w całej swej okazałości.
Rozejrzał się wokół, wytrzeszczając oczy, lekko tylko drżąc pod wpływem zimna
przenikającego kopyta. Szybko przywołał obraz widziany oczami Dżi-hada, sta-
rając się stwierdzić, gdzie dokładnie powinno wisieć ciało. . . ciało jego kolejnego
rekruta. Niecierpliwie przebierając pazurami, przeszedł wokół pieca do tego miej-
sca. Tu, za tym wielkim słupem czeka na niego, dyndając żałośnie. . . nic! Flagit
wziął głęboki oddech i zakaszlał, czując, jak boleśnie zimne powietrze wypełnia
113
mu płuca.
Przetarł oczy, zamrugał i spojrzał jeszcze raz. Prawda była bolesna. . . Stan
Kowalski zniknął!
Zdumiony demon stał w bezruchu na środku kuzni. Dziewięć stóp osłupiałego
zła.
Do środka przeniknęły dwa głosy, jeden głęboki i stanowczy, drugi cienki
i proszący.
Małe dziewczynki nie powinny interesować się morderstwami nalegał
strażnik. To nienaturalne. Idz do domu i pobaw się lalkami czy coś w tym stylu.
Seksista! pisnęła dziewczynka. Założę się, że chłopaka byś wpuścił!
Tak, chłopcy to co innego. Oni nie są obrzydliwi, lubią robale, pająki i takie
tam.
Ja też lubię robale, sam popatrz!
Fee! Skąd to wzięłaś?
Z kieszeni. Mam też larwy.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]