[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nic cię nie powstrzyma, co? Jesteś tego stuprocentowo pewien, hm?
%7łe co? Do czego zmierzasz? Oczywiście, że jestem. Los twój i całego
świata jest w moich rękach!
Hipokryt nie mógł się powstrzymać. Wiedział, że pycha jest grzechem, ale to
chyba przestało już mieć znaczenie.
215
Och, w takim razie nie zainteresuje cię niejaki Tojad?
Flagit był zmieszany, nie wiedział, jak powinien zareagować. Rozmawiał z du-
chownym ten nie powinien więc kłamać.
Hipokryt nadal się uśmiechał.
Nigdy nie słyszałeś o komandorze Tojadzie zwanym Mocnym, dowódcy
Czarnej Straży?
Szczęka demona opadła o ułamek cala.
W każdym razie on słyszał o tobie i twoim niedopracowanym planie! Hi-
pokryt zdawał sobie sprawę, że to niedokładnie pokrywa się z prawdą, ale brzmia-
ło znacznie lepiej, niż gdyby powiedział: W każdym razie chyba wie, że PKiN
nie jest szczególnie przyjaznym miejscem, a nietrzezwi robotnicy właśnie ciągną
go tam (również nietrzezwego) siłą .
Właśnie teraz prowadzi tam swoich ludzi, żeby zniszczyć pałac i ciebie!
Tyle Flagitowi wystarczyło. To mogła być prawda, ale mógł też być stek bzdur.
Nie mógł jednak podjąć ryzyka, nie na tym etapie. Nie, gdy miał tyle do stracenia.
Pędem rzucił się przez magazyn, wziął swoją infernitową siatkę z obsydiano-
wego biurka i nasadził ją sobie na głowę.
Dżi-had! Dżi-had! Zgłoś się. . .
Hipokryt dostrzegł w tym swoją jedyną szansę i piszcząc głośno, chwycił się
jej. Nigdy nie dane mu było dowiedzieć się, skąd nagle dostał takiego przyspiesze-
nia, ale jakimś cudem pobiegł do przodu, zerwał swoją piuskę z oparcia krzesła
i zanurkował w stos rur. To był doskonały skok: nieco tylko wijąc się, zniknął
w stercie i wwiercił się głębiej.
Flagit wpadł w szał i przebierając pazurami, w czterech krokach pokonał ma-
gazyn.
Hipokryt krzyknął, kiedy szpony uderzyły w metal koło jego stóp, a Flagit
ryknął ogłuszająco:
Głupcze! Nie uciekniesz! Zwyciężyłem. Zwyciężyłem!
Demon jął rozrzucać kawałki rur po całym magazynie styksowy drapieżca
w pogoni za przerażonym, wielebnym gryzoniem.
* * *
Pani Grynpis energicznie wachlowała stos dyszących jemiołuszek i usiłowała
przekonać samą siebie, że sprawy mogły w gruncie rzeczy potoczyć się jeszcze
gorzej.
Na horyzoncie pojawił się szeroki pióropusz dymu, który nadciągał ku pani
Grynpis od strony Cranachanu. Po chwili, przy akompaniamencie głośnego ryku,
216
pojawiło się osiem czterdziestotonowych wozów z wielkimi żaglami i kominami,
pluły chtonicznymi dymowęglanami na wszystkie strony. Przyglądająca się temu
z otwartymi ustami pani Olivia doszła do wniosku, że jej zdrowe zmysły zakasały
sukmany i prysnęły gdzie pieprz rośnie. Z przerażeniem patrzyła na wspinające się
szybko po zboczu Ciemnej Góry wozy, przy których nie było widać nosorożców.
W tej samej chwili pani Grynpis zauważyła, jak Carr Paccino, niczym ja-
kiś obłąkany marionetkowy przywódca, wydaje polecenia woznicy Magnusowi,
i z przerażeniem doszła do wniosku, że wozy kierują się dokładnie na stosy bez-
radnych ptaków. Desperacko usiłując przekrzyczeć dławiące się dymem piekiel-
ne silniki spalinowe i machając rękami nad głową, ruszyła biegiem w ich stronę.
Wozy nadal mknęły naprzód, napędzane mocą płynącą z pożeranych przez kon-
wertery katastrof ton torfu. Pani Grynpis podwinęła rękawy, uniosła podniesiony
z ziemi transparent i popędziła dalej, żałując, że nie zdjęła swej ekologicznie dzia-
nej panterki, pot spływał jej bowiem po plecach szerokim strumieniem.
Pięć jardów przed miejscem nieuchronnego wypadku Carr Paccino zauwa-
żył charakterystyczną zieloną bejsbolówkę, która znajdowała się na kursie koli-
zyjnym względem wozów. Wydał woznicy Magnusowi serię poleceń, po czym
wskoczył na maszt. Potężne bicepsy naparły na wielkie koła, gwałtownie obra-
cając czterdziestotonowego potwora w miejscu i kierując go tak, że o kilka ca-
li minął panią Grynpis i stosik górskich sikorek. W czasie krótszym niż minuta
pozostałych siedem pojazdów przetoczyło się po obu stronach wciąż krzyczącej
pani Olivii, obryzgując ją błotnistym torfem i owiewając gorącym, krztuszącym
dymem. Koła cudem ominęły także stos z trudem łapiących powietrze ptaków.
Dla podniebnych zwierzątek niebezpieczeństwo jednak nie minęło.
Tysiące stóp ponad nimi wzmagał się efekt kołdry, którą tworzyły wyziewy
z PKiN mieszające się z chtonicznymi dymowęglanami, z każdą minutą zwięk-
szając temperaturę.
Moje ptaszki! skrzeczała pani Grynpis, biegając między dyszącymi je-
miołuszkami ze sponiewieranym wachlarzem. W jej butach chlupał pot. Nad jej
głową jeszcze jedna rybitwa krzyknęła żałośnie, omdlała i zaczęła spiralnie spa-
dać. Ociekająca potem pani Olivia wskazała na niebo i wysłała czterech swoich
zmęczonych towarzyszy z kocykiem ratunkowym.
Leżąca u jej stóp sikorka zamachała żałośnie skrzydełkami, popatrzyła roz-
paczliwie na swoją wybawicielkę i oblizała suchy dziobek.
Moje biedactwo! zagruchała pani Grynpis, biorąc małą istotkę w ubło-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]