[ Pobierz całość w formacie PDF ]
poprosił Rose, by zabrała głos w imieniu społeczności Village.
Rose była kompletnie zaskoczona, ale odważnie wstała i wystąpiła na środek,
uśmiechając się do czterech mężczyzn.
- Mieszkańcy Village pragną dobrosąsiedzkich stosunków - powiedziała z na-
turalną swobodą. - Nasi kupcy unikają nadmiernej konkurencji. Przeciwnie, wspie-
ramy się nawzajem, zamiast kopać pod sobą dołki. Odnoszę wrażenie, że właśnie
tego nie może zrozumieć kierownictwo Bread Basket.
Zerknęła na Duncana, żeby sprawdzić jego reakcję. Skinął aprobująco głową i
przysiadł na brzegu stołu. Podniesiona na duchu ciągnęła swój przekonywający
wywód. Wspomniała, że lokalna społeczność potrzebuje miejsca do stałych spo-
tkań, podkreślając przy tym, że Bread Basket wiele zyska, ofiarowując takie po-
mieszczenie.
- Jak widać, panowie - zakończył Duncan - mieszkańcy Village pragną z wa-
mi współpracować. Rodzi się zatem pytanie, czy również wy tego chcecie? - Gdy
zapadła cisza, rozejrzał się po pokoju, po czym zwrócił do Rose: - Wyjdzmy na
chwilę, żeby panowie mogli przedyskutować tę sprawę. - Minę miał tak obojętną,
że Rose nie mogła odgadnąć, jak ocenił jej wystąpienie.
Dopiero gdy znalezli się w małym barku samoobsługowym, zmienił się nie do
poznania.
- Byłaś cudowna! - wybuchnął i pocałował ją głośno w usta. - Wiedziałem, że
wypadniesz naturalnie. Zobaczysz, będą jeść ci z ręki! - entuzjazmował się. - Idę o
zakład, że zechcą płacić stowarzyszeniu miejscowych kupców, by odbywali zebra-
nia w ich sklepie!
- Naprawdę tak myślisz? - Rose pęczniała z dumy pod wpływem tych po-
chwał.
- Jestem o tym przekonany! - Chwycił ją w ramiona. - Tworzymy wspaniały
S
R
tandem i myślę... - Urwał i uśmiechnął się nieznacznie kącikami ust.
- O czym myślisz? - indagowała. Może o tym, że również w życiu osobistym
stworzymy wspaniały tandem, pomyślała w duchu.
- Myślę... że napiłbym się czegoś zimnego. - Sięgnął do kieszeni po monety. -
Masz na coś ochotę?
Och, pragnęła, by powiedział to, co naprawdę zamierzał powiedzieć... Ale
trudno. Cierpliwości, Rose! Jeszcze nie nadszedł właściwy moment.
- Wiem, ile dla ciebie znaczy sukces tej kampanii reklamowej i domyślałam
się, ile pracy kosztowały przygotowania - powiedziała tonem lekkiej pretensji. -
Dlaczego więc mnie nie uprzedziłeś, że będę przemawiać?
Duncan wrzucił kilka monet i puszka soku winogronowego ze stukotem wy-
padła z maszyny.
- Tamtego dnia w klubowym barze improwizowałaś i byłaś niezwykle prze-
konująca - odparł. - Nie chciałem, byś zatraciła tę twoją cudowną świeżość.
- Ale to było ryzyko! - upierała się. - Mogłam powiedzieć coś niewłaściwe-
go... albo mogłam nie wydusić z siebie ani jednego słowa...
- Potrafię dobrze oceniać ludzi. - Duncan upił łyk soku. - Wiedziałem, że
mnie nie zawiedziesz.
Rose przysięgła sobie w duchu, że nigdy tego nie uczyni. Kwadrans pózniej
menedżerowie Bread Basket zaakceptowali plan kampanii reklamowej Duncana.
Rose pędziła do samochodu jak na skrzydłach.
- Wiele ci zawdzięczam, Rose - powiedział podniecony Duncan. - Byłaś nie-
zwykle przekonująca. - Otwierając drzwi samochodu, puścił do niej oko. - A ta mi-
nispódniczka też nie zaszkodziła.
Gdy wsiadając do samochodu, obciągnęła spódnicę, Duncan wybuchnął śmie-
chem.
- Co za udany początek weekendu! - Zciągając krawat, przeszedł wokół sa-
mochodu. - Moi rodzice czekają na nas z obiadem. Dam ci czas do wpół do piątej.
S
R
Mam nadzieję, że wystarczy, byś się spakowała?
Rose, która spakowała się już wcześniej, skinęła głową. Duncan przed wej-
ściem do samochodu zdjął marynarkę.
- To świetnie. - Wiedziony impulsem przechylił się przez siedzenie i szybko
ją pocałował.
Rose przyznała mu w duchu rację. Początek był niezwykle udany.
Oprócz tego, że samochód Duncana nie chciał zapalić.
Po piętnastu minutach bezskutecznych wysiłków, Duncan zatrzasnął klapę
silnika.
- Nie do wiary! - powiedział zirytowany. W powietrzu unosił się charaktery-
styczny swąd spalonej gumy. - Powinni to naprawić! Słono im zapłaciłem. - Z rę-
kami opartymi na biodrach i ściągniętą twarzą Duncan patrzył w przestrzeń.
Rose nadarzała się doskonała okazja, by obserwować go, gdy był zły. Należał,
jak widać, do tych ludzi, którzy zamiast wrzeszczeć, miotają wściekłe spojrzenia.
Miała nadzieję, że nigdy nie stanie się ich obiektem.
- Zadzwonię po Roberta, żeby po ciebie przyjechał - powiedział w końcu,
otwierając drzwi samochodu. - Wygląda na to, że znów będziemy musieli skorzy-
stać z twojego wozu. - Twarz mu już złagodniała. - Przykro mi. Ale obiecuję, że
następnym razem będę miał nowy wóz.
Ja też, pomyślała Rose.
- Proszę mnie zrozumieć, muszę mieć tego szarego mercedesa! - Oddychaj
głęboko, powtarzała sobie Rose. %7ładnych płytkich oddechów.
- Przykro mi, proszę pani. Ten samochód został zarezerwowany na weekend. -
Kobieta z wypożyczalni samochodów uniosła wzrok znad komputera.
- Proszę dać temu klientowi mercedesa w innym kolorze - zasugerowała Rose.
- Nie posiadamy tego modelu w innym kolorze.
- W takim razie dajcie mu lepszy model. Zapłacę różnicę. - Rose wyciągnęła
S
R
swą mocno sfatygowana kartę kredytową. Gdy kobieta zaczęła coś stukać na kla-
wiaturze, dodała: - Proszę powiedzieć, że mogą mieć każdy inny samochód...
Kobieta popatrzyła na nią dziwnym wzrokiem. Skądinąd jej zdumienie było
zrozumiałe. Rose zachowywała się jak desperatka.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]