[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zabiliby was. Prawo jest po jego stronie, to pewne - dodała z chichotem.
Nie rozumiał, co w tym zabawnego.
- Powinienem mu podziękować. Jest tu jeszcze?
- Tyle, \e cię tu przywiózł i zaraz odjechał. Wczoraj zajrzał tu znowu, w drodze do
Pritchard. Emily zabrała się razem z nim.
- Pozwoliliście jej odjechać z obcym?
- Dla nas on ju\ nie obcy. John miał z nim długą rozmowę. Chciał odwiezć Emily, ale
nie widziało mu się zostawiać mnie samą. W górach siedzą bandyci. Pamiętasz, John
opowiadał ci o nich? Rabusie i mordercy. Zabili kobietę i jej córeczkę.
Travis zamknął oczy.
- Ten człowiek to Daniel Ryan, tak?
- Tak.
Przypomniał sobie wszystko... zimne, przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu... złoty,
błyszczący kompas...
- On miał kompas mojego brata.
- A jak\e. Emily prosiła, \eby dał go jej, ale nie chciał. Pokazał tylko, jak otwierać
wieczko i jak patrzeć na tarczę. Powiedział, \e musi zwrócić go właścicielce, to Emily nie
nalegała. Co się tak na mnie patrzysz? Ten człowiek uratował wam \ycie, rozprawił się z
O'Toole'ami a\ miło. Wiesz, co by się stało, gdyby nie on?
Na myśl o niebezpieczeństwie gro\ącym jeszcze niedawno Emily ogarnęło go
przera\enie. I furia. Gdyby tylko powiedziała mu wcześniej, co sobie zaplanowała, nigdy nie
zawiózłby jej w góry i nie wpadłaby w ręce niegodziwców.
- Bóg nie dał tej kobiecie za grosz rozumu.
- To zadbaj, \eby go nabrała.
Puścił mimo uszu tę uwagę.
- Do diaska, nie będę się przecie\ strzelał z Ryanem.
Millie stała ju\ drzwiach.
- Pewnie, \e nie mo\esz go zabić. Mo\e ci ul\y, kiedy usłyszysz, \e Emily do niego
strzelała. Myślała, \e to jeden z O'Toole'ów. Ryan mówił, \e go zadziwiła.
- Mnie ani trochę. Ona strzela do ka\dego napotkanego mę\czyzny - oznajmił z pewną
przesadą.
Millie głośno westchnęła.
- Uparty z ciebie człowiek, Travisie Clayborne. Pojedziesz do Pritchard, czy nie?
Nie lubił być ponaglany.
- Jestem golusieńki i zamierzam wstać, \eby zamknąć drzwi.
Millie z głośnym krzykiem zniknęła w korytarzu, a on zatrzasnął za nią drzwi.
W kwaśnym nastroju umył się i ubrał. Zaciął się przy goleniu, bo nie zwracał uwagi,
co robi, zajęty myślami o Emily.
Do kuchni zszedł z gotowym planem w głowie. Pojedzie do Pritchard, powie tej
niewdzięcznej kobiecie, co czuje. Zmusi ją, by po\egnała się jak nale\y.
O niczym więcej nie pozwolił sobie myśleć.
10
Całe miasteczko o nich mówiło. Ludzie zaczęli się zbierać wczesnym popołudniem;
po godzinie hotel był wypełniony po brzegi, zgromadzeni tłoczyli się na chodniku,
zablokowali całą ulicę, ruch zamarł, kupcy wcześniej zamknęli sklepy. Wszyscy zapomnieli o
swoich codziennych zajęciach. Nikt nie chciał przepuścić tej jedynej w swoim rodzaju okazji.
Zegar w recepcji zaczął wybijać godzinę. Punkt szósta, w sobotni wieczór do hotelu
wkroczył wystrojony jak na bal Jednooki Jack.
Z ręki do ręki zaczęły wędrować pieniądze. Od kilku dni robiono w mieście zakłady, i
ci, którzy twierdzili, \e Jack się nie pojawi, przegrali.
Olsen, właściciel hotelu, od hazardu stronił, ale zarobił krocie, sprzedając bilety
wstępu do sali restauracyjnej. Zamówił wymyślne zaproszenia i ka\dy, kto chciał zjeść
kolację w towarzystwie Emily i Jacka, musiał słono zapłacić za ten przywilej. Na wypadek,
gdyby panna Finnegan nie dotrzymała słowa - a która kobieta przy zdrowych zmysłach
dotrzymałaby? - Olsen umieścił na kontuarze recepcji kartkę, \e nie zwraca pieniędzy.
Nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia, \e oskubał swoich przyjaciół i
znajomych. W końcu nastąpiło historyczne wydarzenie: Jack wziął kąpiel.
Ludziska i o to się zakładali. Gdy o piątej po południu wśród tłumu rozeszła się
wiadomość, \e Jack Hanrahan właśnie wszedł do łazni, przegrani psioczyli pod nosem.
Widok dzikusa, wysztafirowanego i pachnącego, zatykał dech w piersiach i wart był
ka\dego wydanego grosza. Bo te\ pięknie Jack wyglądał w nakrochmalonej koszuli,
sztuczkowych na kant zaprasowanych spodniach, pod jasnobłękitnym krawatem bez jednej
plamki. Lśniły trzewiki, błyszczały pociągnięte brylantyną włosy. Czarny surdut przerzucił
przez ramię, jak czyni ka\dy wytworny d\entelmen w upalny dzień.
Na widok odmienionego Jacka, z przepaską na oku, tłum zaczął wiwatować, ale jedno
spojrzenie Jednookiego wystarczyło, by ukrócić brewerie. Oj, potrafił on trzymać fason. Miał
te\ w sobie nerw godny człowieka z Montany. Zdenerwowany Olsen czekał za kontuarem,
Jack tymczasem torował sobie swobodnie drogę pośród tłumu. Wcześniej dotarłby do
właściciela hotelu, ale dwa razy musiał się zatrzymać, by usadzić w miejscu śmiałków, którzy
zbyt się doń zbli\yli. Ludzie, ściśnięci tak, \e ledwie mogli oddychać, a co dopiero poruszać
się, w cudowny sposób rozstępowali się przed nim niczym Morze Czerwone przed
Moj\eszem. Nikt nie śmiał go dotknąć, \eby go nie rozwścieczyć i nie narazić się na Bóg wie
jakie skutki.
Olsen trząsł się jak galareta. Wolał nie widzieć co się stanie, kiedy Jack odkryje, \e
panna Finnegan się rozmyśliła - gdyby rzeczywiście się rozmyśliła. Czmychnąć na górę, tam
się ukryć i nie wracać na dół. Myśląc tylko o tym, jak uratować własną skórę, mruknął do
Jacka, \e idzie po pannę Finnegan i ju\ miał zniknąć, gdy zobaczył ją na schodach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]