[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Conan zaklął szpetnie; zerwał płaszcz z ramion najbliższego wojownika i okrył nim nagość
królowej. Długie, czarne loki spływały na policzki leżącej; wtem powieki jej zadrżały i otwarła
oczy, spoglądając niedowierzająco na pokryte bliznami oblicze Cymmeryjczyka.
- Conanie! - Jej miękkie dłonie kurczowo objęły mocarne ramię. - Czy ja śnię? Ona powiedziała
mi, że umarłeś.
- Nie ze szczętem - uśmiechnął się szeroko Cymmeryjczyk. - I nie śnisz, Wasza Wysokość. Znowuś
jest królową Khauranu. Rozniosłem w puch Konstancjusza, tam, nad rzeką. Pierzchali jak tchórzliwe
psy, ale nie donieśli życia do murów, jako żem dał rozkaz, by nie żywić jeńców - poza
Konstancjuszem. Oddział strzegący miasta zatrzasnął nam bramę przed nosem, aleśmy ją wyłamali
taranem rozhuśtanym z siodeł. Moje wilki zostawiłem za miastem - okrom tej pięćdziesięci; nie
ręczyłbym za ich zachowanie w obrębie murów, a Hyboryjczyków starczyło na tych, co bram
pilnowali.
- O Isztar! Cóż to był za zły sen! - westchnęła królowa. - Och, mój biedny narodzie! Ty, Conanie,
musisz dopomóc mi w wynagrodzeniu cierpień, jakich doznali - od dziś bądz mi zarówno kapitanem
gwardii, jak i najmilszym doradcą!
Conan zaśmiał się i pokręcił głową. Powstał i dopomógł unieść się królowej, po czym skinął na
kilku khaurańskich konnych, którzy nie podążyli za uchodzącymi Shemitami; wojownicy zeskoczyli z
siodeł, gotowi na rozkazy odnalezionej królowej.
- Nic z tego, Wasza Wysokość - kapitanowanie mam już za sobą. Jestem wodzem Zuagirów i
muszę teraz poprowadzić ich na Turańczyków, tak, jakem im to przyobiecał. Waleriusz lepszym ci
będzie kapitanem niż ja - i tak nie jestem stworzony do życia pomiędzy marmurowymi ścianami. Ale
teraz opuścić cię muszę, by dokończyć to, com zaczął - są jeszcze żywi Shernici w mieście!
To rzekłszy, skinął Conan na czekającego opodal nomada, a ten podał mu konia; już w siodle,
uniósł Cymmeryjczyk prawicę w pożegnalnym salucie, po czym ruszył z kopyta, a pięćdziesięciu
łuczników podążyło za nim.
Taramis, wsparta na ramieniu Waleriusza, zwróciła się w stronę pałacu, zaś wiwatujący tłum
rozstąpił się, tworząc szpaler sięgający aż po pałacowe odrzwia; królowa, wstąpiwszy weń,
kroczyła ku swej siedzibie, gdy wtem towarzyszący jej Waleriusz poczuł, jak miękka dłoń wślizguje
się w jego stwardniałą od rękojeści miecza prawicę i nim zdążył wymówić słowo, miał już w
ramionach szczupłe ciało Igvy. Zmiażdżył ją w uścisku, a pocałunki z jej ust spijał z łapczywością
strudzonego wojownika, co po licznych utrapieniach i orężnych potrzebach może wreszcie spocząć i
napawać się spokojem.
Ale nie wszystkim pisana jest gonitwa za spokojem i odpoczynek; niektórzy przychodzą na świat
zarażeni gorączką walki, z bitewnym zapałem we krwi - niestrudzeni siewcy przemocy i gwałtu, nie
znający innej drogi&
Wschodziło słońce. Starożytny szlak karawanowy roił się od odzianych w białe szaty jezdzców,
rozciągniętych falującą linią od murów Khauranu aż po odległy punkt na równinie. Kawalkadę ową
otwierał dosiadający wielkiego białego ogiera Conan Cymmeryjczyk; stanął oto przy wystającym z
ziemi kawałku wystrzępionego bala; nie opodal osadzony był ciężki, drewniany krzyż, a wisiał na
nim człowiek, przybity poprzez dłonie i stopy żelaznymi ćwiekami.
- Siedem miesięcy temu tyś tu stał, Konstancjuszu, a ja wisiałem na krzyżu - ozwał się Conan.
Konstancjusz nie odpowiedział; oblizał tylko poszarzałe wargi, a oczy miał nieprzytomne z bólu i
przerażenia; jego ciało było wyprężone, a mięśnie napięte niczym powrozy dzwigające wielki głaz.
- Lepszyś w zadawaniu tortur nizli ich znoszeniu - podjął spokojnie Cymmeryjczyk. - Wisiałem na
krzyżu tak jak ty, a przeżyłem dzięki szczęśliwemu trafowi i barbarzyńskiej krzepie. Gdzież wam,
ludziom cywilizowanym, równać się z nami! Wasz hart zasadza się na zdolności do zadawania
męczarni, gdy zaś przyjdzie je znosić, siły wam nie staje; słabiście i słabo się życia trzymacie.
Będziesz martwy, nim zajdzie słońce. Ostawiam cię tedy, Sokole Pustyni, w kompanii innych
pustynnych ptaków. - Tu wskazał na sępy, zataczające kręgi wysoko ponad głową ukrzyżowanego.
Z ust Konstancjusza wyrwał się nieludzki ryk trwogi.
Conan ujął wodze i wierzchowiec posłusznie skierował się ku rzece, połyskującej niczym srebro
w porannych promieniach słońca. W ślad za swym wodzem ruszyli kłusem biało odziani jezdzcy; bez
cienia nie znanej ludom pustyni litości ich obojętne spojrzenia omiatały posępną, wiszącą postać,
odcinającą się czarną plamą na tle wstającego słońca. Końskie podkowy wystukiwały w pyle pustyni
żałobnego marsza ukrzyżowanemu, a skrzydła głodnych sępów przecinały powietrze coraz niżej i
niżej&
PEAZAJCY CIEC
(Przełożył: Aukasz Piother)
Wędrując na wschód, dotarł Conan do podnóża Gór Himeliańskich, ziem groznych Afghulów.
Przewodząc wyprawom wojennym jednego ze szczepów, snuł barbarzyńca plany utworzenia z
rozrzuconych plemion jednej, niebezpiecznej dla najpotężniejszych siły, gdy jednak zamiary owe
spaliły na panewce, powrócił do krain hyboryjskich i przyłączył się do rebelii, jaką był Almuric,
książę Koth, wzniecił przeciw królowi Strabonusowi. Rebelianci zostali rozbici i po ucieczce przez
Snem, Stygię i Kush ostatecznie wytępieni na skraju pustyni południowej&
1.
Rozedrgane fale żaru unosiły się nad pustynią. Conan Cymmeryjczyk, grzbietem ogromnej dłoni
przeciągając po spieczonych wargach, wpatrywał się w przerazliwą pustkę. Za cały strój mając
przepaskę jedwabną, a na niej szeroki pas, sadzony złotymi guzami, u którego wisiały szabla i sztylet
- stał jak posąg ze spiżu, nieczuły na groty palącego słońca. Potężne węzły mięśni ramion i nóg nosiły
ślady świeżych ran.
Objąwszy ramieniem jego kolana, zwiesiwszy jasną główkę, siedziała skulona dziewczyna, a jej
biała płeć odcinała się wyraznie od brunatnych, ogorzałych członków ogromnego barbarzyńcy.
Króciutka, przewiązana w talii jedwabna tunika bez rękawów, głęboko wycięta na piersiach - raczej
obnażała, nizli ukrywała jej pięknie ukształcone ciało.
Conan targnął głową, jakby zamierzał strącić z oczu oślepiający blask. Podniósł do ucha skórzany
bukłak, zawsze do jego pasa przytroczony, potrząsnął nim i - usłyszawszy nikły plusk - zacisnął
potężne szczęki.
Dziewczyna drgnęła i zapłakała żałośnie.
- Pić, pić! O, Conanie! Nie ma już dla nas ratunku!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]