[ Pobierz całość w formacie PDF ]
trochę w swoim pokoju, trochę u Iwony w domu studenckim obok, przy Mickiewicza, dokąd
przedostawał się po rynnie bądz na czworakach pod okienkiem portierki. Mirkę jednak widywał
prawie codziennie. Pożyczali sobie cukier i papierosy, czasem jedno lub drugie jakąś stówę w
godzinie potrzeby. Często wpadał też do niej z braku czegoś innego do roboty. Rozmowa była
wyłącznie jego monologiem, kwitowanym tylko skinięciami głowy i kilkoma pojedynczymi
wyrazami.
Poza godzinami zajęć w ogóle nie wychodziła z akademika. Podczas gdy współlokatorki
śmigały po imprezach albo przepadały na długie tygodnie z powodu nowej love story, ona siedziała
zawsze u siebie. Można ją było spotkać najwyżej w stołówce albo na drodze do Instytutu,
podniszczonego pałacyku przy bocznej, zawsze pustej uliczce Fredry.
Zastanawiał się, co robi całymi dniami. Nigdy, przychodząc niespodziewanie, nie zauważył
atrybutów kujoństwa - otwartych książek, kartek i notatników wypełnionych przejrzystym,
okrągłym pismem. Nigdy nie grało radio, nie było też porozrzucanych ciuchów, szurniętych byle
gdzie cieni do powiek, szminek i pędzelków od makijażu, niedopitej szklanki, nadgryzionej bułki.
Pokój lśnił, pachniał mydłem, pastą do podłogi i tylko jedyny ślad - zagłębienie w kocu,
wysiedziane miejsce na łóżku najbliżej drzwi, zaświadczało, że w ogóle mieszka tam jakaś żywa
istota.
Po szóstym semestrze dwukrotnie oblał egzaminy z prawa zobowiązaniowego i
spadkowego, stracił akademik, musiał powtarzać rok. Ojciec wpadł w szał, tupał, ryczał, wyzywał
od pasożytów, żądał, aby przeniósł się do szkoły pedagogicznej w rodzinnym mieście.
- Jeśli nie możesz być kimś, to bądz, cholera, byle kim! Abyś tylko był! - wykrzykiwał
wściekle, aż chłopcy kopiący piłkę na podwórku zadzierali głowy.
Irek postanowił wówczas w ogóle zrezygnować ze studiów i został konwojentem w wagonie
pocztowym.
Na początku był szczęśliwy. Wyobrażał sobie, że oto Janusz, Afro, Radiowóz i inni
wysiadują teraz na zajęciach, przysypiając, słuchają suchej gadaniny wykładów albo jak osaczeni
krążą po dusznych korytarzykach wydziałowego gmachu, zwanego Harmonijką z powodu
modernistycznej architektury z lat trzydziestych, a on tu pędzi przez Polskę, przez lasy
pazdziernikowe, złote i nie musi pisać prac zaliczeniowych, nie zna, co strach przed kolokwium z
postępowania cywilnego, oraz ma dokładnie gdzieś prostackie złośliwości docenta Pacuły.
Rozdziela za to listy, układa sterty paczek, chwytając hausty cierpkiego powietrza, wyrzuca
przesyłki prosto w wilgotny mrok zapadłych stacyjek, gdzie pociąg stoi najwyżej minutę. Dziś
może być we Wrocławiu, jutro w Szczecinie i na dodatek płacą mu za to jakieś tam pieniądze, a
wolność tętni stukotem szyn i wyciem wiatru na żelaznych mostach!
Pomiędzy nim a Iwoną zaczęło się jednak coś psuć. Jeszcze w czasie wakacji uciekli stopem
nad morze, na dzikie wydmy za Pod dębiem. Jeszcze wczesną jesienią był u niej w Toruniu i po
krótkiej, rozbrajająco tkliwej nocy wyjechał z radosnym obrazem świata, poczuciem sensu i
pewności
każdego kroku. Pisał powściągliwe listy, skrzętnie ukrywając tęsknotę. Ale ona odpowiadała
na nie coraz rzadziej, tłumaczyła się pracą magisterską, promotorem - wariatem, terminami
oddawania rozdziałów. Kiedy wieczorami dzwonił z dalekich stacji, z cuchnących lizolem
noclegowni służbowych bądz zapchanych ludzmi publicznych rozmównic - nigdy jej nie było albo
nie mogła akurat podejść. Wysłał kartkę, że przyjedzie w piątek w połowie grudnia, podał godzinę.
Już z alejki, ukośnie przecinającej park od placu Rapackiego, widział przez siąpiący, mokry śnieg,
że w oknie pokoju dwieście dwa się nie świeci. Drzwi zastał zamknięte. Krążył naokoło akademika
i wracał co pół godziny, stając oko w oko z ciemną szybą, zza której majaczył naklejony od środka
znajomy plakat Lotu nad kukułczym gniazdem. Odruchowo pukał, wsłuchiwał się w milczenie za
szklaną taflą pokrytą wypukłym wzorkiem i odchodził. Wreszcie, za trzecim czy czwartym razem
zdecydował, że więcej tam nie przyjdzie. Choć wielokrotnie jeszcze przyszło mu bywać w okolicy,
Iwony już nigdy nie spotkał.
Nie miał wtedy ochoty na wizytę u niedawnych kumpli i pół zimowej nocy, do najbliższego
pociągu o trzeciej nad ranem, przesiedział u Mirki. Drobnymi łyczkami popijali smolistą herbatę
Chinar i wermut, który przywiózł dla Iwony, palili na przemian jej caro i jego extra mocne. Z
dołu, z klubu Nawojka dudniły basy Electric Light Orchestra. Powiedziała mu ni stąd, ni zowąd,
że zawsze bardzo go lubiła, bo jest poważny, porządnie ostrzyżony i ma normalne, zwężane
spodnie, a także, w odróżnieniu od swoich kolegów, nie wrzeszczy po pijanemu na schodach, nie
demoluje umywalni ani nie uruchamia gaśnic pianowych.
Odtąd przyjeżdżał już tylko do niej. Zostawał na noc, jeśli okoliczności sprzyjały, to znaczy
żadna ze współmieszkanek nie nocowała akurat w pokoju. Seks z Mirką był zwięzły i zdawkowy,
tak jak jej sposób mówienia. Krótkie spięcie ciał, parę nieporęcznych ruchów na wąskim,
skrzypiącym materacu. Jej twarz początkowo nabrzmiewała przerażeniem, nawet odrazą, które po
kilku miesiącach związku przeszły w obojętność, jaka towarzyszy każdej pospolitej życiowej
czynności.
Prawdziwa rozkosz nadchodziła dopiero pózniej, gdy zdołali już wyplątać się z własnych
nóg i rąk, gdy obsychał pot i można było spokojnie przywrzeć do siebie w szorstkim cieple pościeli,
przesiąkniętej wonią pralni chemicznej.
Potrafili przez dwa dni nie wychodzić z łóżka. Przytuleni, wręcz roztapiający się w gorącej
gładkości nagich ciał, wędrowali przez słodkie sny - półdrzemki, budząc się co jakiś czas i
opowiadając szeptem do ucha niestworzone historie.
Wtedy Mirka na krótko traciła swoją małomówność. Poznawał jej świat, cały jakby
wyścielony futrem, okryty półmrokiem, zaludniony postaciami puchatymi i miękkimi, które chciała
dostrzegać w każdym człowieku. Zwykłe rzeczy miały tam dziwaczne nazwy, piosenki
poprzekręcane słowa, imiona i nazwiska przestawione litery. Kapcie to były tupki , sweter
pinżaczek , cukierki kapaki , szklanki konfutele , a on sam Iraszek . Denerwowało go to i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]