[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wyskoczyli z helikoptera, a ten zaraz uniósł się w powietrze.
Podbiegli truchtem w kierunku największego skupiska amerykańskich żołnierzy.
Trzyosobowe drużyny zajmowały się wkładaniem zwłok do plastikowych worków, na
zewnątrz których przyczepiane były identyfikatory każdego z poległych. Inni sprawdzali w
chatach, czy na pewno nikt nie ocalał z rzezi. Najgłośniejszym dzwiękiem było bzyczenie
wszędobylskich much.
Prawdziwe piekło, pomyślał Gaines, nawet Dante nie wymyśliłby czegoś podobnego.
W stronę nadchodzących odwrócił się major Henry Otter, mężczyzna przysadzisty, o
czerwonym, byczym karku. Miał na sobie wypolerowane na błysk buty, świeżo wyprasowany
mundur i lustrzane, ciemne okulary. Gaines widział go już kilkakrotnie w bazie.
- Co tu, do jasnej cholery, robisz, Gaines? - spytał z mocnym, teksaskim akcentem.
- Przyjechaliśmy się trochę rozejrzeć.
- Z czyjego polecenia?
- Kapitana Cartera z S-2.
- A co wy tu macie do roboty? To byli moi chłopcy.
Otter poczerwieniał na twarzy, a siatka żył pojawiła się na szyi i czole.
Temu już niewiele brakuje, pomyślał Gaines. Nie czuł jednak wrogości wobec niego.
Ci żołnierze, większość z nich naprawdę niedaleko wyszła poza wiek chłopięcy.
- Ktokolwiek to zrobił, musiał się gdzieś ukryć - powiedział Gaines.
- Kazałem helikopterom przeszukać cały teren...
- Dżungla jest bardzo gęsta, majorze - wtrącił DeLuca. - S-2 sądzi, że patrol na nogach
ma większe szanse.
- Zamknij się, aż ktoś zapyta cię o zdanie. To rozkaz - warknął Otter, potem zwrócił
się do Gainesa: - A ty sprowadz z powrotem swój helikopter i wynoście się stąd do diabła.
Gdzie, do jasnej cholery, był ten facet, kiedyśmy go potrzebowali, kiedy mi powiedział, że
okolica jest całkiem bezpieczna. A ja wysłałem moich chłopaków na śmierć.
- Niech pan się uspokoi, majorze - powiedział Gaines.
Otter podszedł parę kroków do przodu i zacisnął pięści.
- Tylko mi nie mów, żebym się uspokoił, skurwielu!
Gaines nie ustępował.
- A może to pan powinien się skontaktować z bazą, majorze. Robimy przecież to
samo, chcemy dostać tych, co zabili pana ludzi.
- Niech piekło pochłonie ten pieprzony Wietkong!
- To nie Wietkong - odezwał się Hidalgo. - Okolica została z nich oczyszczona dość
dawno. Myślę, że to bandyci.
Otter spojrzał ze złością na Hidalgo.
- Dobrze by ci zrobiło parę dni w pierdlu, razem z kolegą - ruchem głowy wskazał na
DeLukę. - Nie przepadam za ochotnikami, którzy nie wiedzą, co mówią.
- Pan, majorze, nie wie, co mówi - przerwał Gaines. - Proszę zostawić moich ludzi i
poszukać sobie kogoś własnych rozmiarów. To jak: sam pan sprawdzi, czy ja mam się
skontaktować z bazą?
Przez kilka sekund stali w milczeniu i Gaines sądził, że major wreszcie wybuchnie.
Obecność tylu zabitych każdemu mogła zszarpać nerwy. Otter spojrzał jeszcze raz na
Gainesa, potem skinął głową i powiedział:
- Zaczekajcie tu, aż wrócę.
Podszedł do jeepa z radiostacją, choć wiedział, że baza potwierdzi misję tych
żołnierzy. Wywiad zawsze robił, co chciał.
Ciężki odór śmierci w powietrzu utrudniał oddychanie. Gaines i jego ludzie nie mieli
masek, w które wyposażono pracujących tu żołnierzy.
Gaines zatrzymał pierwszego napotkanego oficera i zapytał o Phila Stevensa.
Porucznik wskazał mu najbliższego jeepa, obok którego leżało jego ciało. Nie było jednak ani
śladu Ann Bradley. Zniknęły również wszystkie lekarstwa i środki opatrunkowe. Z pewnością
bandyci nie pozostawiliby tak cennego ładunku. Samochód dostawczy też wyglądał na
doszczętnie splądrowany.
Gaines stanął obok samochodu, którym jechali Phil i Ann. Drużyny pakujące zwłoki
jeszcze tu nie doszły. Płótno, okrywające Stevensa pokryte było czerwonymi plamami.
Gaines starał wziąć się w garść wiedząc, że przypływ uczuć osłabiał instynkt walki, nie mógł
jednak powstrzymać cisnących się pytań. Gdzie jest Ann? Co z nią zrobili?
Hidalgo i DeLuca podeszli do porucznika z dwóch różnych stron patrząc na majora,
który właśnie wysiadał z jeepa.
- Wygląda, że zupełnie o nas zapomniał - powiedział DeLuca.
- Tak, jak powinien - odparł Hidalgo. Co teraz?
Z samochodu pełnego dziennikarzy, nie wpuszczonego na teren wioski, dobiegły ich
pełne niezadowolenia krzyki. Stosunek wojska do środków masowego przekazu był,
delikatnie mówiąc, niezbyt przyjazny. Część żołnierzy uważała, że odpowiadają za wzrost
nastrojów antywojennych.
- Rozejrzyjmy się trochę - powiedział Gaines.
Ruszyli wokół wioski patrząc uważnie na skraj dżungli rozciągającej się tuż za
pastwiskami. Wtem Gaines posłyszał jakiś cichy głos.
- Co to jest? - zapytał DeLuca.
- Przypomina płacz dziecka - powiedział Hidalgo.
Gaines rozumiał słowa, ale nie potrafił powiedzieć, z której strony nadchodziły.
- Porucznik Scott, porucznik Scott! - krzyczał dziecięcy głosik.
- Tam! - Gaines wskazał dłonią kierunek.
Hidalgo i DeLuca odwrócili się w stronę podziemnego schronu.
- Co, do diabła? - warknął Hidalgo.
- Sprawdzę. Ubezpieczajcie mnie - rzucił Gaines.
- Nie martw się, ale uważaj - powiedział DeLuca.
Hidalgo i DeLuca rozeszli się w dwie przeciwne strony, zaś Gaines podszedł do
schronu i kopnięciem odsunął dobrze ukryte wejście. Cofnął się i opuścił broń.
Z płytkiej ziemianki patrzyły nań dwie małe, pobrudzone ziemią twarzyczki.
Dziewczynka i chłopiec. Miał może z osiem lat, ona była chyba o kilka lat młodsza. Chłopiec
obejmował ją ręką. Oboje drżeli, a dziewczynka cicho płakała. On miał na głowie czapkę
drużyny nowojorskich Jankesów.
- Porucznik Scott... - powtórzył chłopiec. - yli ludzie... poszli?
Gaines przykucnął i podał mu rękę.
- Poszli, Duong. Ty i twoja siostra możecie wyjść.
Miesiąc wcześniej, kiedy Stevens miał straszliwego kaca, Gaines towarzyszył Ann w
jej sobotniej wyprawie do Hoa Phu. Spędzał czas próbując nauczyć chłopców gry w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]