[ Pobierz całość w formacie PDF ]
go obserwować, przewidzieć chwilę napadu, zniweczyć jego plany.
Opuściliśmy hacjendę i Melton poprowadził nas wzdłu\ strumienia, w kierunku
przeciwnym jego biegunowi. Po obu stronach rozpościerały się otwarte łąki, tu i ówdzie
porosłe krzakami lub drzewinami. Nie był to odpowiedni teren do napadu. Poniewa\ mormon
nie mógł dokonać zbrodni przy świadkach więc przypuszczałem, \e dopóki był z nami nie
groziło mi \adne niebezpieczeństwo. To, co miało się pózniej stać, przedstawiałem sobie w
sposób następujący: Melton uda, \e odje\d\a z powrotem; następnie zawróci, zatoczy łuk i
wyprzedzi nas a\ do miejsca nadającego się na zasadzkę; tam się ukryje, zaczeka na nas i pośle
mi kulę. Kto będzie mógł potem świadczyć, \e on jest mordercą? Najprawdopodobniej czyhał
na mnie wódz Yuma, a\eby pomścić śmierć swego syna.
Melton jechał tak wolno, \e mogłem iść obok niego trzymając rękę na grzbiecie konia.
Znajdowałem się nieco poza nim i mogłem go bacznie obserwować. Nie mówiliśmy ani słowa.
Indianie szli za nami, prowadząc objuczonego konia.
Zciemniało się bardzo prędko i niebawem zapadła noc. Minęliśmy ju\ dawno otwarte łąki, a
strumień wił się pomiędzy zaroślami w miarę jak szliśmy, coraz gęściej sterczały drzewa. A
więc zbli\aliśmy się znowu do lasu; wobec tego przewidywałem, \e ju\ niedługo wypadnie
nam czekać na rozstrzygającą chwilę.
Jak przypuszczałem tak się stało. Po krótkim czasie ujrzeliśmy róg lasu, strumień zwracał
się na prawo: skraj lasu biegł, jak się zdawało w prostej linii; wzdłu\ niego ciągnął się niezbyt
wąski pas otwartej łąki.
Tutaj! pomyślałem sobie. Ka\e nam iść wzdłu\ lasu, sam się wróci, po chwili
zsiądzie, przywią\e konia do najbli\szego drzewa i wyprzedziwszy nas, zaczai się brzegu
gęstego lasu.
Zaledwie pomyślałem zatrzymał mormon konia wskazał ręką przed siebie i powiedział:
Obszar nale\ący do hacjendy sięga a\ do tego lasu; zatem przeprowadziłem ju\ pana za
granicę posiadłości hacjendera. Chocia\ właściwie nie powinienem troszczyć się więcej o pana,
to jeszcze chcę sennorowi wskazać wyśmienite miejsce na obóz; skoro się raz kimś zajmę,
chciałbym go wspierać dopóki się nie rozstaniemy. Otó\ jeśli pan pójdzie skrajem lasu
natknie się pan po upływie kwadransa znowu na strumyk, który płynie tutaj Półkolem. Tam
będzie pan miał czystą wodę do picia, wysoką, miękką trawę do snu i ścianę skalną, która daje
osłonę przed chłodnym wiatrem nocnym. Czy pan posłucha mojej rady czy nie, to ju\ mi
zupełnie obojętne!
Dziękuję panu i posłucham, sennor! odpowiedziałem.
Więc radzę panu jeszcze iść pomału. Wylewy wiosenne poryły tutaj rowy, w które łatwo
wpaść mo\na. Ja wracam! Pogardził pan szczęściem i jestem przekonany, \e ono opuściło pana
za zawsze!
Niepotrzebne mi pańskie względy! Dowie się sennor wkrótce, \e lepiej liczyć tylko na
siebie samego!
Nie zale\y mi nic na tym, \eby kiedykolwiek usłyszeć o panu! Zawrócił konia i ruszył z
powrotem. Skoro poszliśmy dalej, objaśniłem po cichu moich towarzyszy
Ten człowiek wejdzie teraz w las, a\eby nas wyprzedzić. Chce mnie zastrzelić. Ja jednak
udowodnię mu, \e z Old Shatterhandem nie mo\na \artować! Niech moi bracia nie idą
brzegiem lasu, lecz niech się trzymają lewej strony tak, aby nie mógł rozpoznać, \e mnie nie ma
z wami. Wezcie tak\e moje strzelby, \eby mi nie przeszkadzały. Jeśli was zaraz nie zawołam
idzcie na miejsce, które nam Melton opisał i czekajcie tam na mnie!
Słowa moje były dla nich oczywiście wielką niespodzianką, jednak\e przyjęli je w
milczeniu i wziąwszy karabiny poszli powoli we wskazanym przeze mnie kierunku, podczas
gdy ja, trzymając się w pobli\u drzew spieszyłem jak mogłem, a\eby wyprzedzić Meltona.
Szedłem prędko, gdy\ ani mi się śniło wierzyć w przestrogę mormona. Bajkę o rowach
zmyślił po to, abyśmy posuwali się powoli i ostro\nie, dali mu czas do osiągnięcia przed nami
miejsca, obranego na zasadzkę.
Tymczasem zajaśniały na niebie gwiazdy; mogłem teraz widzieć na odległość trzydziestu
kroków. Po dziesięciu minutach drogi zauwa\yłem ostry występ lasu, jakby wąski półwysep
wcinający się w łąkę; gęsto ulistnione drzewa i krzaki stanowiły świetną kryjówkę. Je\eli w
ogóle nie pomyliłem się co do zamiarów Meltona to było pewne, \e zechce je wykonać w tym
właśnie miejscu. Tu mo\na się było ukryć, a my musieliśmy przechodzić tak blisko zagajnika,
\e kula mormona nie mogłaby chybić. Poszukałem zarośla i z łatwością znalazłem dogodną
kryjówkę, z której mo\na było śledzić otoczenie. Stanowisko to musiał wybrać Melton jeśli nie
chciał chybić. Wpełznąłem więc pod krzak pobliski; zakrywał mnie całkowicie, a był tak giętki
i elastyczny, \e nie obawiałem się zdradzieckiego szelestu, gdybym został zmuszony do
nieprzewidzianych poruszeń.
Dlaczego właściwie zaczaiłem się tutaj, a\eby wroga przychwycić? Nie było to przecie\
bezpieczne przedsięwzięcie! Mógłbym unicestwić zamach, nie udając się w kierunku,
wskazanym mi przez mormona. Melton czekałby wtenczas nadaremnie. Gdy dzisiaj zadaję
sobie to pytanie, muszę otwarcie przyznać, \e tylko pró\ność zniewoliła mnie do tak
niebezpiecznego kroku; chciałem pokazać Meltonowi, \e jestem roztropniejszy ni\
przypuszczał. Okoliczność, \e nara\ałem przy tym \ycie rozwa\yłem dopiero po fakcie.
Skoro się usadowiłem w krzakach wygodnie, przyło\yłem ucho do ziemi i nasłuchiwałem.
Przyjdzie czy nie? Czułem jak wzrasta we mnie napięcie oczekiwania. Naraz posłyszałem
kroki, szelest gałęzi, które nadchodzący potrącał, potykał się o wystające korzenie, zahaczał o
sękate pnie, nie mogąc ich rozró\nić dokładnie w ciemności nocy. Zbli\ał się szybko. Juz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]